Anglicy żartują, że Gerrards Cross, oaza bogaczy pod Londynem, została nazwana właśnie na cześć jego najsłynniejszych zagrań. Tych dośrodkowań, które kibice Liverpoolu sławią od dawna pieśniami o wielkim i silnym Gerrardzie, a Anglia zdobyła po nich już trzy gole w Euro 2012.
Ale Steven Gerrard daje kadrze w Polsce i na Ukrainie dużo więcej niż asysty, wślizgi, przywództwo, wszystko to, z czego słynie. On stał się twarzą odmienionej reprezentacji. Pokorniejszej, znającej swoje ograniczenia, bardziej wyrachowanej niż angielskie drużyny z poprzednich turniejów, które atakowały rywala z okrzykiem „Wszystko albo nic! Ruszamy po puchar!" i po pierwszym ciosie padały, a tabloidy ogłaszały kolejny koniec świata.
Statek zatonął
Bo to była właśnie reprezentacja z tabloidów, taka, w której można być tylko lwem albo osłem. Drużyna z komiksu dla dorosłych, w którym Niemcy ciągle noszą hełmy, Włosi to sami lalusie, Francuzi żyją z rękami podniesionymi do góry na wypadek, jakby trzeba było w jakiejś sprawie skapitulować, a Anglia musi uratować świat. Jak Captain Fantastic, superbohater ze skeczów Monthy Pythona.
Efekt był taki, że piłkarze miotali się między ambicjami a możliwościami, drużyna była nieznośnie chaotyczna, każdy chciał zostać bohaterem na własną rękę. Zwłaszcza piłkarze tacy jak Gerrard, Frank Lampard czy John Terry, wychowywani w przeświadczeniu, że są złotym pokoleniem i muszą podbić świat. Lata mijały, podbijali świat ze swoimi klubami,
zostawali milionerami, liczbą biografii doganiali Churchilla, a za reprezentację ciągle zbierali razy. Ostatnio – dwa lata temu w Afryce. Kapitan Gerrard – wtedy kapitanem był tylko doraźnie, zastępując Rio Ferdinanda – strzelił tam gola już po kilku minutach pierwszego meczu z USA, ale wyrównującej bramki nie było w planie bitwy i gdy Amerykanie ją zdobyli, to był początek końca. Statek zatonął, a kapitan razem z nim.