„Mój Boże, co ja mam państwu powiedzieć, 20 lat czekałem...”

40 lat temu reprezentacja Polski zdobyła w Monachium olimpijskie złoto, a potem było jeszcze lepiej

Publikacja: 01.09.2012 18:00

16 kwietnia 1972 roku w Starej Zagorze Polacy grali mecz z Bułgarią, w dużej mierze decydujący o tym, kto pojedzie na igrzyska. Sędziował Rumun Victor Padureanu (do polskiej sportowej legendy wszedł jako Paduranu).

Do przerwy, po bramce najlepszego wtedy naszego napastnika Włodzimierza Lubańskiego, Polska prowadziła 1:0. Niestety, w drugiej połowie sędzia zaczął grać w drużynie gospodarzy. W 67. minucie przyznał jedenastkę Bułgarii za faul nie tylko wątpliwy, ale w dodatku poza polem karnym.

Lubański był kapitanem drużyny, więc podbiegł do sędziego z żądaniem wyjaśnień. Ale Padureanu zaczął przed nim uciekać, a broniąc się, pokazał mu żółtą kartkę. Christo Bonew wyrównał na 1:1, więc Lubański wściekł się jeszcze bardziej. – Nazwałem go rumuńskim baranem, a moją wypowiedź przeplatałem polskimi przekleństwami – wspominał potem piłkarz w rozmowie z „Rz". – Sędzia wyjął czerwoną kartkę i jedyny raz w życiu zostałem wyrzucony z boiska. Uniosłem się, to fakt. Ale miałem doświadczenie z meczów w Bułgarii. Znaliśmy zasadę, zgodnie z którą sędziowie w Bułgarii dostawali kożuszki za rzut karny.

Ostrzenie noży

Padureanu nie uznał w tym meczu bramki Jana Banasia, strzelonej rzekomo ze spalonego, uznał natomiast gola Bonewa, też ze spalonego. Bułgaria wygrała 3:1. Na pomeczowym bankiecie polscy piłkarze, patrząc na siedzącego przy stole prezydialnym Padureanu, zaczęli demonstracyjnie ostrzyć noże. Kiedy sędziowie ruszyli do wyjścia, Polacy poszli  za nimi, używając całego słownika wyrazów brzydkich. Tamci biegli podobno do podstawionej limuzyny szybciej od sprinterów.

Ale to była drobna satysfakcja. Porażka bardzo zmniejszyła szanse wyjazdu na igrzyska. Trzy tygodnie później rewanż na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie odbywał się niemalże w atmosferze wojny. Jacyś nieroztropni bułgarscy kibice, którzy na wysokości mostu Poniatowskiego rozwinęli transparent, na którym bułgarski lew pożera polskiego orła, spotkali się z radykalną reakcją polskiej młodzieży, której nikt wtedy nie nazywał chuliganami czy pseudokibicami. Wściekłość była powszechna.

Na boisku przestraszeni Bułgarzy (a to byli naprawdę dobrzy gracze) nie byli w stanie ani razu poważnie zagrozić bramce Huberta Kostki. Skrzydłowy Górnika Zabrze Jan Banaś strzelił dwie bramki i dwukrotnie trafił w słupek. Napastnik Ruchu Chorzów Joachim Marx zdobył bramkę dwie minuty po wejściu na boisko. Polska zwyciężyła 3:0, ale to wciąż nie dawało awansu. Bułgarów czekał wyjazdowy mecz z amatorską reprezentacją Hiszpanii.

Teoretycznie to miał być spacerek. W Sofii wygrali 8:3, więc nikt sobie nie robił złudzeń. – Jechałem wtedy samochodem z Zabrza do Raciborza i słuchałem w radiu transmisji z Hiszpanii – opowiada Hubert Kostka: – Kiedy jakiś kwadrans przed końcem Hiszpanie wyrównali na 3:3, zjechałem na pobocze, bo nie mogłem uwierzyć. Czekałem na ostatni gwizdek i dopiero wtedy do mnie dotarło, że jedziemy na igrzyska. Ten mecz, którego nawet nie widziałem, zapamiętałem lepiej niż te, w których grałem w Monachium.

Do igrzysk pozostawały trzy miesiące. Nikt wtedy w Polsce nie mówił, że jedziemy po medal. Wprost przeciwnie. Kiedy kadra przegrała mecz kontrolny z Polonią Bytom 0:3, na wszystkich, z Kazimierzem Górskim włącznie, spadła fala krytyki. Rozważano sens wyjazdu do Monachium i obawiano się kompromitacji.

Kadra składała się przede wszystkim z mających doświadczenie w meczach o puchary Europy zawodników Legii (Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Leszek Ćmikiewicz), Górnika (Hubert Kostka, Jerzy Gorgoń, Zygmunt Anczok, Zygfryd Szołtysik) i Ruchu Chorzów (Marian Ostafiński, Zygmunt Maszczyk, Joachim Marx). Jerzy Kraska i Ryszard Szymczak grali w Gwardii Warszawa, Kazimierz Kmiecik i Antoni Szymanowski w Wiśle Kraków. Zbigniew Gut grał w Odrze Opole, a ze Stali Mielec Kazimierz Górski wziął prawoskrzydłowego, o którym specjaliści mówili, że „ma nogi szybsze od głowy". Górski odpowiadał, że coś w nim widzi. Piłkarz nazywał się Grzegorz Lato i miał 21 lat.

Być może Lato nie znalazłby się w ekipie olimpijskiej, gdyby nie życiowy pech Jana Banasia, który był wtedy najlepszym prawoskrzydłowym w Polsce. Ale stał się ofiarą ustroju. Przyszedł na świat w roku 1943 w Berlinie, jako owoc miłości Ślązaczki i oficera Wehrmachtu Paula Helmiga. Miał niemieckie imiona Heinz-Dieter i nazwisko matki bez „ś" na końcu – Banas. Ojciec poszedł na front i ślad po nim zaginął. Matka wróciła na Śląsk.

Piłkarz u generała

Kiedy Banaś zaczął grać w reprezentacji, żyjący w RFN ojciec sobie o nim przypomniał. Zadzwonił do Bytomia, proponując spotkanie w Niemczech. Przy okazji wyjazdu Polonii Bytom na mecz do Szwecji Banaś pozostał w RFN. Ale jedyne uczucia, jakie ojciec dla niego miał, wiązały się zarobieniem na 22-letnim synu jako piłkarzu, i to nawet z wykorzystaniem jego nieznajomości języka niemieckiego.

Kiedy chłopak się zorientował, że ojciec chce go oszwabić, szybko się z nim rozstał. Obcy ludzie pomogli mu trafić na testy do FC Kolen, gdzie grało dwóch wicemistrzów świata: Wolfgang Overath i Wolfgang Weber. Spędził tam rok, ale nie mógł grać. Natychmiast po ucieczce PZPN zdyskwalifikował go na dwa lata, a FIFA tę karę z urzędu utrzymała w mocy.

W tej sytuacji Banaś postanowił wrócić do kraju, licząc się z dotkliwymi karami. Przyjął go nawet wojewoda śląski generał Jerzy Ziętek, potraktował jak syna popełniającego błędy młodości i sprawa rozeszła się po kościach. Banaś wrócił więc do reprezentacji, wbijał bramki Bułgarom i Angli, w eliminacjach mistrzostw świata.

Mógł wyjeżdżać za granicę do każdego kraju, z wyjątkiem RFN. No bo jak zawodnik urodzony w Berlinie, renegat prawie, może reprezentować Polskę Ludową w kraju potomków Krzyżaków. A tak się złożyło, że igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata odbywały się właśnie w tym kraju. I w żadnych Banaś nie wziął udziału, mimo że był piłkarzem lepszym od wielu tych, którzy tam pojechali.

Debiutant Gut

Na początek turnieju olimpijskiego Polacy pobawili się z amatorami Kolumbii (5:1) i Ghany (4:0). Do meczu Polska – NRD doszło w Norymberdze. Piłkarskie relacje między Polską a NRD, oficjalnie przyjacielskie, cechowała wzajemna nieufność. Polacy dobrze wiedzieli, że kiedy jedzie się na mecz do Lipska czy Halle, „mostem przyjaźni" na Odrze, to lepiej zabrać swoją wodę i jedzenie.

Występ reprezentacji, pobłogosławionej przed wyjazdem przez Ericha Honeckera, miał znaczenie propagandowe. Chodziło nie tylko o jak najwyższe miejsce, ale i o wyprzedzenie RFN. Było to o tyle łatwe, że w kadrze zachodnioniemieckiej grali sami amatorzy. A wśród nich rozpoczynający kariery Uli Hoeness i Ottmar Hitzfeld. Z Polakami Niemcy z NRD grali o pierwsze miejsce w grupie.

Kazimierz Górski wystawił na boczną obronę debiutanta, którego niemiecki trener Georg Buschner nie miał w swojej bazie danych. Debiutant nazywał się Zbigniew Gut. Miał 23 lata, grał w Odrze Opole, w dal skakał siedem metrów, wzwyż prawie dwa i miał pojemność płuc maratończyka.

Gorzej mu szło, kiedy miał przy nodze piłkę, ale to szczegół. Gut biegał przez 90 minut po całym boisku, dezorganizując grę nienadążających za nim Niemców. Pilnowali Lubańskiego, Gadochy i Deyny, a dwie bramki strzelił im środkowy obrońca Jerzy Gorgoń.

– Partia miała swoich ludzi przy reprezentacji, a ja nie byłem członkiem partii – mówi „Rz" Andrzej Strejlau. – Byłem szefem grupy obserwatorów. Pracowaliśmy w parach. Ja z Jerzym Talagą, a Jacek Gmoch z Witoldem Dłużniakiem. Zresztą oni do dziś nie złożyli materiałów ze swojej pracy. Analizowaliśmy grę przeciwników naszej reprezentacji i mecz finałowy. Z tym akurat był problem, bo zarezerwowane dla mnie i Jerzego Talagi miejsca pod dachem zajęły jakieś panie, znajome prezesów. My siedzieliśmy za bramką, a lejący deszcz uniemożliwiał nam robienie jakichkolwiek notatek. Przeziębiłem się do tego stopnia, że nawet nie poszedłem na powitanie reprezentacji w Warszawie.

– To wtedy byli z nami jacyś obserwatorzy? – zastanawia się Hubert Kostka. – Pierwsze słyszę. Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau, delikatnie mówiąc, za sobą nie przepadali i tak pozostało do dziś. Kazimierz Górski umiejętnie to wykorzystywał. Obydwaj byli bardzo dobrymi trenerami, rywalizowali ze sobą. Zebrania w trzyosobowym gronie były burzą mózgów. Górski słuchał i robił swoje, wykorzystując pomysły asystentów i wprowadzając swoje.

Na 25 minut przed końcem meczu z ZSRR trenera Górskiego zamurowało. Nie miał czasu się zdenerwować

Strejlau zawsze był lojalny wobec szefa. Gmoch dawał wszystkim do zrozumienia, że to on o wszystkim decydował, a Górski, taki swój chłop, tylko się pod tym podpisywał. A ponieważ tkwi w takim przeświadczeniu od lat, niedawno, po kolejnym wywiadzie dyskredytującym Górskiego, grupa dawnych piłkarzy reprezentacji napisała list otwarty, w którym oświadczyła, że Gmoch mija się w wielu sprawach z prawdą, a jego zachowanie jest dalekie od elegancji.

Małe pieski

Po meczu z NRD Polacy zmierzyli się z Danią. To miał być spacerek, a okazał się najcięższym pojedynkiem turnieju. Mówiło się o syndromie czwartego meczu, w którym drużyna opada z sił.

– Oni byli jak takie małe pieski. Jak się do nas przyczepili, to nie mogliśmy złapać tchu – opowiada Leszek Ćmikiewicz. – Mieli zresztą kilku bardzo dobrych zawodników, na czele z Allanem Simonssenem, który kilka lat później zostanie najlepszym piłkarzem Europy. A do tego nie odstawiali nogi. Kiedy broniąc bramki, przyjąłem strzał na brzuch, przez kilka dni miałem na nim odciśniętą piłkę. Do przerwy było 1:1 i w szatni doszło do awantur. Rzuciłem się do Gadochy, bo uważałem, że się oszczędza. Obraził się, ale zaczął grać. Ledwo utrzymaliśmy remis.

– Poszliśmy z Jackiem Gmochem do kwater sportowców izraelskich – wspomina lekarz reprezentacji Janusz Garlicki. – Tam co drugi mówił po polsku, wielu działaczy izraelskich znało Polskę. Wypiliśmy więc po piwie i późno w nocy wróciliśmy do hotelu. To nam, być może, uratowało życie. Rano dowiedzieliśmy się o ataku Palestyńczyków.

Igrzyska zostały przerwane i nie wiadomo było co dalej. – Na mecze podróżowaliśmy pociągami – mówi Ćmikiewicz. – Tym razem mieliśmy jechać do Augsburga na mecz ze Związkiem Radzieckim. Wyprowadzili nas z wioski pod ochroną policji z psami, nie prosto do drzwi, tylko kluczyliśmy jakimiś tunelami, nim doszliśmy do autokaru, który nas zabrał na dworzec. W Augsburgu trzy razy wychodziliśmy na rozgrzewkę i trzy razy mówiono nam, żebyśmy wracali, bo igrzysk nie będzie. Bardziej to przeżyliśmy niż Ruscy. Jak na nas siedli w pierwszej połowie, to marzyliśmy, żeby się utrzymać przy piłce. To byli, bądź co bądź, wicemistrzowie Europy. Błochin strzelił nam bramkę i zaczęli bronić wyniku.

Koniec turystyki

Na około 25 minut przed końcem Górski postanowił wzmocnić atak i powiedział do siedzącego na ławce napastnika Zagłębia Sosnowiec Andrzeja Jarosika: – Rozbieraj się. Ale Jarosik urażony, że trener nie wystawił go w żadnym z wcześniejszych meczów, nie ruszając się z miejsca warknął: Teraz to ja nie gram.

Jan Banaś – owoc miłości Ślązaczki i żołnierza Wehrmachtu – na igrzyska nie pojechał

Górskiego zamurowało. Nie miał czasu się zdenerwować. Obok Jarosika siedział Zygfryd Szołtysik i jemu kazał wejść na boisko. Dopiero po kilku chwilach, kiedy nieco ochłonął, popatrzył na Jarosika i powiedział: – A ja, kurwa, skończę z turystami. Pan Kazimierz nie klął prawie nigdy.

– Dobrze się stało, że Zyga wszedł na boisko – uważa jego kolega z Górnika Hubert Kostka. – Jarosik był przewidywalny, a Zyga to mały, świetny technik i Ruscy się pogubili. – Kiedy Lubański przewrócił się o własne nogi i sędzia przyznał nam karnego, wolałem nie patrzeć, jak strzela Kazik Deyna – dodaje Ćmikiewicz.

Na dziesięć minut przed końcem wyrównaliśmy, a niespodziewający się takiego obrotu sprawy Rosjanie zaczęli się bać. To ich zgubiło. Szołtysik strzelił drugiego gola, wygraliśmy 2:1. Nic tak dobrze wtedy nie smakowało i piłkarzom, i kibicom, jak zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim.

O złoty medal mieliśmy grać z Węgrami. – Kiedy zbliżały się nasze kolejne mecze na igrzyskach, przychodził do mnie kolega ze Śląska Wrocław, strzelec Józef Zapędzki, dając do pogłaskania swój złoty medal – opowiada Ćmikiewicz. – Przyzwyczajaj się, bo wy też zdobędziecie. Muszę powiedzieć, że robiło to na mnie wrażenie.

– Nie mieliśmy cienia wątpliwości, że pokonamy Węgrów – wspomina Hubert Kostka. – Nawet kiedy straciliśmy pierwszą bramkę i zaraz po tym schodziliśmy do szatni na przerwę.

W przerwie piłkarze dowiedzieli się, że bokser Jan Szczepański w walce o złoty medal pokonał Węgra Laszlo Orbana. To ich dodatkowo zmobilizowało. Już w 47. minucie Deyna przedryblował trzech Węgrów i strzelił zza pola karnego. 20 minut później zdobył drugą bramkę. Kiedy sędzia zagwizdał po raz ostatni, Jan Ciszewski powiedział słynne słowa: „Mój Boże, co ja mam państwu powiedzieć. 20 lat czekałem na tę chwilę. 20 lat czekało polskie piłkarstwo...".

Średnia krajowa

Kazimierz Górski zmarł w roku 2006. Kazimierz Deyna zginął w wypadku samochodowym w San Diego, w roku 1989. Ryszard Szymczak zmarł w Warszawie w roku 1996, a Zbigniew Gut we Francji, w roku 2010. Po Andrzeju Jarosiku ślad zaginął. Wyjechał do Francji i najprawdopodobniej tam mieszka, ale były też plotki o jego śmierci.

Jerzy Gorgoń mieszka w Szwajcarii, Włodzimierz Lubański w Belgii, Joachim Marx we Francji, Zygmunt Maszczyk w Niemczech, a Robert Gadocha w USA.

W Polsce pozostali: Hubert Kostka (Racibórz), Marian Szeja (Wałbrzych), Zygmunt Anczok (Lubliniec), Antoni Szymanowski i Kazimierz Kmiecik (Kraków), Leszek Ćmikiewicz i Jerzy Kraska (Warszawa), Marian Ostafiński (Katowice), Grzegorz Lato (Mielec).

Na wniosek prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego podjęto uchwałę o ustanowieniu tzw. świadczeń olimpijskich dla medalistów. Miała to być równowartość średniej krajowej. – Początkowo to było około 1700 złotych – mówi Jerzy Kraska. – Teraz otrzymuję co miesiąc 2485 złotych, od pięciu lat ta kwota nie jest rewaloryzowana. Jan Banaś nie ma takich pieniędzy. Żyje z renty. Kilka lat temu dawni koledzy z boiska tworzący drużynę pod nazwą Orły Górskiego przeznaczyli dochód z meczu na endoprotezy bioder dla niego.

Antoni Szymanowski rzadko odbiera telefony nawet od kolegów. Gadocha, po tym jak posądzono go, że podczas mundialu w RFN (1974) wziął pieniądze od Argentyńczyków za pokonanie Włochów, zapadł się pod ziemię. Prawdopodobnie mieszka na Florydzie. Grzegorz Lato, który na igrzyskach wszedł na drugą połowę meczu z Danią, jest teraz prezesem PZPN. Kiedy Fundacja im. Kazimierza Górskiego zwróciła się z prośbą o sfinansowanie towarzyskiego spotkania z okazji 40. rocznicy mistrzostwa olimpijskiego, prezes odmówił. Odpisał, że w PZPN nie ma pieniędzy.

16 kwietnia 1972 roku w Starej Zagorze Polacy grali mecz z Bułgarią, w dużej mierze decydujący o tym, kto pojedzie na igrzyska. Sędziował Rumun Victor Padureanu (do polskiej sportowej legendy wszedł jako Paduranu).

Do przerwy, po bramce najlepszego wtedy naszego napastnika Włodzimierza Lubańskiego, Polska prowadziła 1:0. Niestety, w drugiej połowie sędzia zaczął grać w drużynie gospodarzy. W 67. minucie przyznał jedenastkę Bułgarii za faul nie tylko wątpliwy, ale w dodatku poza polem karnym.

Pozostało 97% artykułu
Piłka nożna
Ostatni tydzień z Ligą Narodów. Kto awansuje, a kto spadnie?
Piłka nożna
Robert Lewandowski kontuzjowany. Nie zagra w reprezentacji Polski
Piłka nożna
Nieoczekiwana porażka Barcelony. Wielka stopa Roberta Lewandowskiego
Piłka nożna
Lech znokautował Legię po przerwie. W końcu widowisko w hicie Ekstraklasy
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Piłka nożna
Bartosz Slisz zniszczył marzenia Leo Messiego. Niespodzianka w MLS, a w tle polski sędzia
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje