Stadion Vicente Calderon może pomieścić prawie 55 tysięcy kibiców, a przyszło niecałe 50 tysięcy. Otwarty trening Hiszpanów w przeddzień meczu oglądało zaledwie 500 osób. Wszystko to w proteście przeciw cenom biletów, za wysokich jak na kraj borykający się z kryzysem. Te po 30 euro szybko się sprzedały. Po 85 – zostały w kasach.
Mecze hiszpańsko-francuskie mają długą historię. Na mundialu w Niemczech (2006), kiedy Hiszpanom się wydawało, że nie tylko grają pięknie jak nigdy, ale wreszcie zwyciężą, Francja pokazała im, na czym polega gra w piłkę. Dziś Zinedine Zidane jest dyrektorem sportowym Realu, a Francja nie ma piłkarza, który talentem i umiejętnościami zbliżałby się do niego. Tylko Karim Benzema, Franck Ribery i Patrice Evra zagrażali bramce Casillasa. Jedyny strzał przed przerwą, po którym hiszpański bramkarz z trudem wybił piłkę na róg, oddał właśnie Benzema. Osamotniony w ataku jak Robert Lewandowski w naszej kadrze, musiał toczyć pojedynki z kolegą, z którym na co dzień trenuje – Sergio Ramosem.
Hiszpanie mieli dobrych sytuacji co najmniej pięć. Grali jak zwykle – dziesiątkami podań po ziemi, zbliżali się do bramki, rzadko strzelali z daleka i nie można ich było zatrzymać. Cesc Fabregas na środku ataku był jednocześnie pomocnikiem, a Xavi i Andres Iniesta grali jak napastnicy. To musiało zakończyć się golem. Padł po rzucie rożnym, z bliska strzelił Sergio Ramos. Po faulu na Xavim Hiszpanie mieli rzut karny – strzał Fabregasa obronił Hugo Lloris.
W drugiej połowie, kiedy Francuzi zaczęli grać odważniej, Hiszpanie popełniali wiele błędów w obronie. Za dużo jak na mistrzów. Wtedy sytuację ratował Iker Casillas. W ostatnich minutach Hiszpanie wybijali już piłkę na oślep, co dawno im się nie zdarzyło. Aż w doliczonym czasie, po kolejnym błędzie stracili gola (Olivier Giroud) i punkty.