Niepodległość – to hasło słychać na każdym meczu

FC Barcelona. Historia tego piłkarskiego klubu to historia Katalonii. Pełna bólu, cierpienia, ale także dumy z walki o swoje prawa.

Publikacja: 24.11.2012 22:00

Na boisku katalońska duma ma twarz Carlesa Puyola, stopera i kapitana Barcelony

Na boisku katalońska duma ma twarz Carlesa Puyola, stopera i kapitana Barcelony

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

„Hiszpanio, chcemy rozwodu", „Jesteśmy narodem, to my decydujemy" – trybuny stadionu Camp Nou od kilku tygodni krzyczą głośniej niż zwykle o niepodległości Katalonii.

11 września, w rocznicę zdobycia miasta po wielomiesięcznym oblężeniu przez wojska Burbonów, na ulice wyszło nie kilkadziesiąt tysięcy, ale półtora miliona ludzi. Na każdym meczu w Barcelonie, kiedy zegar wskazuje 17. minutę i 14. sekundę, kibice wstają, wyciągają flagi i krzyczą „Independencia!". Katalończycy utracili niepodległość  w 1714 roku, teraz chcą ją odzyskać w wyborach, w demokratyczny sposób. Stadion przez lata rządów generała Francisco Franco był jedynym miejscem, w którym mieszkańcy regionu mogli czuć się wolni, a zwycięstwa nad Madrytem nie były zakazane.

– Katalonia i FC Barcelona to jedna historia. Drużyna reprezentuje naród, bez podziału na klasy czy przekonania polityczne. Reprezentuje ludzi, którzy mają swoją kulturę i język – mówi Carles Villarubi, wiceprezydent klubu.

Represje zaczęły się za rządów Miguela Primo de Rivery, który kulturę katalońską i baskijską uważał za wielkie zagrożenie dla jedności Hiszpanii. W 1925 roku, po zamieszkach przed stadionem, które wybuchły po zakazie występu chóru Orfeo Catala, obiekt został zamknięty na pół roku, a używanie flagi i języka katalońskiego ograniczono.

Barcelona grała wtedy jeszcze na stadionie Les Corts, który w 1938 roku został zbombardowany przez wojska Franco. Dwa lata wcześniej rozstrzelano prezydenta klubu Josepa Sunyola.

Po upadku republiki na prezesa klubu został wyznaczony przez Franco pułkownik Josep Vendrella.  W tej sytuacji Nowy stadion Camp Nou stał się miejscem kultu, gdzie przez 90 minut meczu można było pielęgnować więzi zakazane poza trybunami.

Flagi Katalonii były przemycane, tłum śpiewający katalońskie pieśni  trudny do zidentyfikowania. Wojna nie ominęła jednak boiska. Kupiony przez Barcelonę sławny piłkarz Alfredo di Stefano, pokrętnymi decyzjami Franco skierowany został do Realu i dzięki niemu klub z Madrytu wygrał pięć pierwszych finałów Pucharu Europy. Rozgrabiano majątek Barcelony, blokowano transfery, krążą też legendy o zastraszaniu katalońskich piłkarzy przed spotkaniami z Realem w lidze hiszpańskiej.

Barcelona miała jednak swoje wielkie momenty triumfu, choćby w 1968 roku w finale Copa del Generalismo na Santiago Bernabeu, gdy na oczach samego Franco pokonała Real 1:0. Mecz ten przeszedł do historii jako finał butelek, bo po ostatnim gwizdku kibice obrzucali zwycięskich piłkarzy wszystkim, co mieli pod ręką. To wtedy prezes katalońskiego klubu Narcis de Carreras powiedział, że Barcelona to więcej niż klub. Hasło  „Mes que un club" trafiło na trybuny Camp Nou i stało się mottem dla cules, czyli kibiców,  którzy płacą składki i decydują o losach klubu. Obecnie jest ich ponad 170 tysięcy.

Miała też Barcelona swoich bohaterów, jak Holendra Johana Cruyffa, który mógł wybrać dowolny hiszpański klub i nie zdecydował się na Madryt, bo nie wyobrażał sobie gry dla ulubieńców dyktatora. Cruyff z Katalonią związał się na dobre, nazwał syna lokalnym imieniem Jordi, a po latach wrócił w roli trenera, by zbudować „Dream Team", który wygrał pierwszy Puchar Europy dla Barcelony w 1992 roku. Gdy Jordi dorósł, wystąpił w nieoficjalnej reprezentacji Katalonii.

Gorące stosunki między dwiema drużynami podsycił na nowo Joan Gaspart, prezydent Barcelony, w latach 2000–2003. Gdy prezydent Realu Florentino Perez podkupił mu gwiazdę – Luisa Figo – nazwał go złodziejem, a samego piłkarza – judaszem.

Kiedy 11 września manifestacja szła przez miasto, na telebimach pokazano trenera Pepa Guardiolę, który odpoczywa z rodziną w Nowym Jorku. Mówił: – „Macie ode mnie jeden głos więcej". Taka deklaracja w wyborach może się okazać kluczowa. – Katalończycy mają dwie opcje. Pierwsza to nie robić nic i zostawić wszystko, jak jest. Równie dobrze można wyskoczyć przez okno, bo ta droga prowadzi do katastrofy. Innym rozwiązaniem jest próbowanie zmian. Czyli niepodległość – tłumaczy Joan Laporta, prezydent klubu w latach 2003–2010.

„Hiszpanio, chcemy rozwodu", „Jesteśmy narodem, to my decydujemy" – trybuny stadionu Camp Nou od kilku tygodni krzyczą głośniej niż zwykle o niepodległości Katalonii.

11 września, w rocznicę zdobycia miasta po wielomiesięcznym oblężeniu przez wojska Burbonów, na ulice wyszło nie kilkadziesiąt tysięcy, ale półtora miliona ludzi. Na każdym meczu w Barcelonie, kiedy zegar wskazuje 17. minutę i 14. sekundę, kibice wstają, wyciągają flagi i krzyczą „Independencia!". Katalończycy utracili niepodległość  w 1714 roku, teraz chcą ją odzyskać w wyborach, w demokratyczny sposób. Stadion przez lata rządów generała Francisco Franco był jedynym miejscem, w którym mieszkańcy regionu mogli czuć się wolni, a zwycięstwa nad Madrytem nie były zakazane.

Pozostało jeszcze 82% artykułu
Piłka nożna
Czas na półfinały Ligi Mistrzów. Arsenal robi wyjątkowe rzeczy
Piłka nożna
Robert Lewandowski wśród najlepszych strzelców w historii. Pelé w zasięgu Polaka
Piłka nożna
Barcelona z Pucharem Króla. Real jej niestraszny
Piłka nożna
Liverpool mistrzem Anglii, rekord Manchesteru United wyrównany
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Piłka nożna
Puchar Króla jedzie do Barcelony. Realowi uciekło kolejne trofeum