„Hiszpanio, chcemy rozwodu", „Jesteśmy narodem, to my decydujemy" – trybuny stadionu Camp Nou od kilku tygodni krzyczą głośniej niż zwykle o niepodległości Katalonii.
11 września, w rocznicę zdobycia miasta po wielomiesięcznym oblężeniu przez wojska Burbonów, na ulice wyszło nie kilkadziesiąt tysięcy, ale półtora miliona ludzi. Na każdym meczu w Barcelonie, kiedy zegar wskazuje 17. minutę i 14. sekundę, kibice wstają, wyciągają flagi i krzyczą „Independencia!". Katalończycy utracili niepodległość w 1714 roku, teraz chcą ją odzyskać w wyborach, w demokratyczny sposób. Stadion przez lata rządów generała Francisco Franco był jedynym miejscem, w którym mieszkańcy regionu mogli czuć się wolni, a zwycięstwa nad Madrytem nie były zakazane.
– Katalonia i FC Barcelona to jedna historia. Drużyna reprezentuje naród, bez podziału na klasy czy przekonania polityczne. Reprezentuje ludzi, którzy mają swoją kulturę i język – mówi Carles Villarubi, wiceprezydent klubu.
Represje zaczęły się za rządów Miguela Primo de Rivery, który kulturę katalońską i baskijską uważał za wielkie zagrożenie dla jedności Hiszpanii. W 1925 roku, po zamieszkach przed stadionem, które wybuchły po zakazie występu chóru Orfeo Catala, obiekt został zamknięty na pół roku, a używanie flagi i języka katalońskiego ograniczono.
Barcelona grała wtedy jeszcze na stadionie Les Corts, który w 1938 roku został zbombardowany przez wojska Franco. Dwa lata wcześniej rozstrzelano prezydenta klubu Josepa Sunyola.