Pisanie o kryzysie Barcelony zakrawa trochę na herezję. Kto ma trzynaście punktów przewagi nad Realem Madryt i właściwie pewne mistrzostwo Hiszpanii? Barcelona. Kto strzelił 27 goli w kolejnych 17 meczach ligowych? Leo Messi.
A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że coś się właśnie kończy i obserwujemy zmierzch ery katalońskiej w futbolu. Pokolenie genialnych klonów znalazło się na największym zakręcie od kiedy zaczęło tworzyć historię pięknej piłki nożnej. Barcelona nie jest już niepokonana, na jej wizerunku pojawiło się kilka pęknięć. Futbolowy świat się z nią oswoił, nauczył żyć i znalazł sposób na jej zatrzymanie.
Grupowa porażka z Celtikiem Glasgow traktowana była jak piękna katastrofa, kiedy artystów zatrzymali heroiczni kopacze. Nikt nie chciał pamiętać, że w rewanżu Barcelona zwycięskiego gola strzeliła dopiero w doliczonym czasie gry, że zremisowała w ostatniej kolejce z Benficą Lizbona.
Katalonia nie przyjmowała do wiadomości, że piękny, trwający kilka lat sen, ktoś może przerwać nagłą pobudką. Tydzień prawdy sprowadził wszystkich na ziemię. Barcelona została upokorzona przez Real w półfinale Pucharu Króla (1:3 na Camp Nou), przegrała z Madrytem także w lidze, chociaż Jose Mourinho oszczędzał asy przed meczem w Lidze Mistrzów.
W 1/8 finału tych rozgrywek piłkarze Tito Villanovy trafili na AC Milan i jesienią uznali to za szczęśliwe losowanie. Włosi byli w odwrocie, grzebali się gdzieś w dolnej połowie tabeli Serie A i nie potrafili odnaleźć nowej tożsamości po letniej wyprzedaży podstarzałych gwiazd. Kiedy w pierwszym meczu w Mediolanie Barcelona przegrała 0:2, oddając jeden celny strzał, jasne stało się jednak, że kilka miesięcy w futbolu to bardzo dużo. Zimą Barcelona nabrała brzuszka, a Milan pręży muskuły.