Pamiętają natomiast sytuacje odwrotne. Ukraina zagrała w Warszawie mniej więcej tak, jak Polacy w Kijowie w roku 2000, w pierwszym meczu eliminacji do mistrzostw świata. Tam to my strzeliliśmy pierwszą bramkę w 3. minucie, Andrij Szewczenko wyrównał w 12. i kiedy Ukraińcom wydawało się, że opanowali sytuację, jeszcze przed przerwą stracili drugą bramkę, po przerwie trzecią, a mieliśmy jeszcze rzut karny. Ich trenerem był wtedy Walery Łobanowski, któremu po śmierci rodacy postawili pomnik pod stadionem Dynama w Kijowie. Polaków prowadził Jerzy Engel, który teraz szuka pracy.
W roku 2000 ukraiński analityk nie podołał obowiązkom, ale trudno się dziwić. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej w naszej reprezentacji zadebiutował Emmanuel Olisadebe, którego Ukraińcy nie zdążyli poznać. I to właśnie on wbił im bramkę w 3. minucie. Kiedy się zorientowali kogo mają pilnować, było już za późno.
Podobnego wyczynu Polacy dokonali w meczu eliminacji mistrzostw świata. Jesienią roku 1981 jechali do Lipska, na mecz z NRD, decydujący o awansie na mundial w Hiszpanii. Antoni Piechniczek prowadził wtedy reprezentację Polski dopiero po raz szósty i nie wiedział o niej wszystkiego. W pracy pomagał mu wybitny piłkarz Bernard Blaut, zdolny Bogusław Hajdas i 29-letni ambitny analityk po grze w Polonii Warszawa i studiach na AWF, który miał za zadanie rozpracowanie gry Niemców. Nazywał się Jerzy Engel. W efekcie tych wszystkich przygotowań Polska zaczęła mecz od dwóch nokautujących ciosów, na jakie nie byli przygotowani ani niemieccy piłkarze, ani ich trener, ani 85 tysięcy kibiców. Andrzej Szarmach wbił gola w 2. minucie, Włodzimierz Smolarek dodał drugiego w 5. minucie i było po meczu.
Kiedy od początku lat 80. polscy piłkarze zaczęli wyjeżdżać za granicę, niektórym zarzucano, że powołani do reprezentacji robią łaskę a na meczach oszczędzają nogi, żeby wrócić w pełni zdrowia do swojego pracodawcy w zachodnim klubie. Jeszcze czasami słychać tego rodzaju zarzuty, bo kontuzja odniesiona w meczu reprezentacji może oznaczać stratę niebagatelnych apanaży w klubie. Ale nie przypominam sobie meczu, po którym mógłbym wskazać zawodnika lekceważącego grę, kolegów i przeciwników. Dobrzy tego nie robią, bo są zawodowcami. Dla słabszych, wchodzących do reprezentacji, występ w niej wciąż może być szansą na większą karierę. To, że Robert Lewandowski, zdobywający seriami bramki w Borussii nie strzela ich w reprezentacji nie stanowi dowodu na lekceważenie przez niego obowiązków. Więcej mówi o reprezentacji.
Nie ma w niej takich zawodników, jakimi w Dortmundzie są Mario Goetze czy Marco Reuss. Lewandowski nie jest w stanie podawać do siebie i zarazem kończyć tych akcji. Reprezentacja Franciszka Smudy przed Euro nie poznała swojej wartości, rozgrywała tylko mecze towarzyskie. Fornalik rozgrywa i takie, i o punkty, ale w każdym wystawia inny skład. Gdyby, jak w czasach Górskiego, Piechniczka a nawet Gmocha miał kilkunastu pewniaków, wyrastających ponad innych, problemu by nie było. Ale nie ma, więc wciąż szuka i dlatego jak ktoś dwa razy dobrze kopnie piłkę w lidze, może spodziewać się powołania do kadry. Dziś zdarzają się reprezentanci Polski, którzy w najlepszych latach polskiej piłki nie mieliby miejsca na ławkach rezerwowych drużyn klubowych.