Wygrać dziś Ligę Mistrzów – to zapewnić sobie nieśmiertelność. Obejrzeć finał na stadionie – to spełnić kibicowskie marzenie. Na boisko może wejść maksimum 28 zawodników, miejsc na trybunach Wembley jest prawie 90 tysięcy. Tylko w samych Niemczech bilet na finał chciało kupić ponad milion osób.
A kiedy w połowie lat 50. to wszystko się zaczynało, UEFA musiała prosić kluby, aby zechciały wziąć udział w rywalizacji. Wymyślili ją Francuzi, jak wszystko, co najważniejsze w europejskim futbolu. Zbiegło się to w czasie z powstaniem UEFA w roku 1954 i w następnym można było rozpocząć pierwsze rozgrywki dla mistrzów krajów europejskich.
Wzięło w nich udział zaledwie 16 drużyn. Chelsea, która w roku 1955 zdobyła mistrzostwo kraju, odrzuciła zaproszenie po interwencji władz angielskiej ligi. Uznały one, że mecze pucharowe Chelsea będą kolidować z rozgrywkami ligowymi. Tego samego argumentu użyto wobec kolejnego mistrza Manchesteru Utd., ale menedżer Matt Busby oparł się presji, widząc w rozgrywkach europejskich przyszłość.
Era Realu
FIFA uznała Real Madryt za „Klub XX wieku" i żaden inny na to wyróżnienie nie zasługuje bardziej. Real był legendą i pozostaje nią, bez względu na wyniki. Jego śnieżnobiałe koszulki, przyjęte na cześć najsłynniejszej amatorskiej drużyny świata, angielskich Corinthians, jego legendarny bramkarz Ricardo Zamora, który rzekomo poniósł śmierć, uderzając głową o słupek bramki (tak naprawdę żył do późnej starości) – wszystko to działało na wyobraźnię. A po drugiej wojnie światowej były zawodnik Realu Santiago Bernabeu przejął władzę i zbudował najpotężniejszy klub świata.
Przez pięć pierwszych sezonów rozgrywek mistrzów (1956 –1960) Real odnosił zwycięstwa, które oglądali tylko widzowie na stadionach, bo telewizja dopiero raczkowała. Nie byłoby sukcesów bez najlepszego piłkarza na świecie, Argentyńczyka Alfredo di Stefano. Bernabeu sprowadził go do Madrytu, używając forteli, na które dała się złapać rywalizująca o gracza Barcelona. To nie polepszyło stosunków między tymi klubami.