Aurelio de Laurentiis w filmach samego siebie nie obsadzał, ale w futbolu nie da się wypędzić z pierwszego planu. Sam negocjuje transfery, kibiców zaprasza na sesje „pytanie-odpowiedź” na Twitterze (ostatnia trwała osiem godzin), bierze na siebie pyskówki z futbolowymi bonzami z Północy, a jego drwiny z Silvio Berlusconiego to już tasiemcowy serial.
Prezes wie, że Północ go nienawidzi, bo w futbolu to Neapol uczy Mediolan, jak zarabiać. Napoli już szósty rok z rzędu wypracowuje zyski, a Milan i Inter są studniami bez dna. Gdy liga ustala kalendarz rozgrywek, prezes potrafi wybiec na ulicę z krzykiem, że spisek i że wstyd mu być Włochem.
Gdy mu się nie spodoba artykuł w „La Gazzetta dello Sport”, wrzeszczy, że jej naczelny jest kibicem Juventusu. Gdy dziennikarz telewizji Sky Italia podczas niedawnego Pucharu Konfederacji rozmawiał z Urugwajczykiem Edinsonem Cavanim tak, jakby jego odejście z Napoli było przesądzone, prezes zażądał by ten ignorant więcej nie pojawiał się blisko jego drużyny. A odejście oczywiście było przesądzone, pozostawało tylko podbić cenę.
Paris Saint-Germain zapłaciło za Cavaniego aż 64,5 mln euro. Doliczając kupionego przez szejków z Paryża rok temu za 30 mln Ezequiela Lavezziego, de Laurentiis tylko dzięki PSG zarobił już blisko 100 mln. Dzięki temu Napoli w obecnym oknie transferowym wyda najwięcej z klubów Serie A. M.in. 40 mln euro na Gonzalo Higuaina z Realu.
Gdy swego czasu przychodził do Neapolu Szwajcar Gokhan Inler, prezes kazał mu usiąść za stołem konferencyjnym w masce lwa. A gdy ostatnio przedłużał kontrakt z Lavezzim do 2017, dzięki czemu mógł go teraz tak drogo sprzedać (negocjowanie przedłużania umów jest dziś w transferowym biznesie ważniejsze niż same rozmowy handlowe), najpierw ogłosił z poważną miną, że sprzedał Urugwajczyka do Manchesteru City. A potem wyciągnął nową umowę i podpisali ją razem z Cavanim.