Jest najlepiej zarządzaną ligą piłkarską na świecie, ma najwyższą frekwencję na stadionach, dwóch finalistów poprzedniej Ligi Mistrzów, a teraz również najbardziej utytułowanego i medialnego trenera ostatnich lat.
Od kiedy w styczniu Pep Guardiola ogłosił, że przerywa wakacje, by poprowadzić Bayern, o jego nowym wyzwaniu napisano już chyba wszystko. Że w spadku po Juppie Heynckesie dostaje drużynę kompletną, że ryzykuje swoją legendę, że przychodzi, by podbijać serca kibiców nie tylko w Niemczech, ale także – i może przede wszystkim – w Azji i Ameryce, gdzie Bawarczycy chcą osiągnąć pozycję marketingową na miarę Realu, Barcelony czy czołówki klubów Premiership.
Przypominano o jego pracoholizmie, niemieckiej wręcz solidności, doceniano pilną naukę języka.
Emocjonowano się, jakie sprowadzi gwiazdy, jak ustawi zespół, czy zapanuje nad szatnią i nie da sobie wejść na głowę działaczom. Zachwycano się błyskawiczną sprzedażą biletów i liczbą chętnych do obejrzenia pierwszego treningu, który trzeba było przenieść na Allianz Arenę i transmitować w telewizji.
Zachwyty trochę jednak ucichły po przegranym z Borussią 2:4 spotkaniu o Superpuchar. Wypada jednak zauważyć, że perfekcyjna maszyna, która w ubiegłym sezonie, zdobywając z Heynckesem potrójną koronę, biła rekord za rekordem, a z Guardiolą miała wejść w inny wymiar, nie grała jeszcze w optymalnym składzie. Kontuzje zatrzymały Francka Ribery'ego, Maria Goetzego i Manuela Neuera.