Lech miał być drugą siłą ekstraklasy. Wszystko wydawało się zorganizowane po poznańsku. Młody trener Mariusz Rumak dostał olbrzymi kredyt zaufania i zdobył z drużyną wicemistrzostwo Polski. Klub nie ścigał się z Legią na transfery. Podbijał ponoć cenę za Henrika Ojamę tylko po to, żeby w Warszawie wyłożyli na tego zawodnika więcej pieniędzy. Mądry skauting i spokój gwarancją sukcesu – powtarzano. I Lech rzeczywiście zaczął dobrze, bo kiedy Legia męczyła się walijskim New Saints, piłkarze Rumaka łatwo wygrywali z fińską Honką.
Ekstraklasę – jak wszyscy walczący o europejskie puchary – Lech traktował z przymrużeniem oka. Zremisował trzy pierwsze mecze – z Ruchem Chorzów, Cracovią i Zagłębiem Lubin. Coraz częściej piłkarzy żegnały gwizdy.
Szok w Wilnie
Rumak miał sporo na swoje usprawiedliwienie, często trenował tylko z kilkoma zawodnikami z pierwszego składu, bo reszta leczyła kontuzje. Pierwsze mecze o stawkę zastępowały sparingi dla tych, którzy powoli wracali do treningów. Kontuzje, które przytrafiały się piłkarzom Lecha, były dość zagadkowe, ale Rumak unikał odpowiedzi, czy w przygotowaniach do sezonu popełniony został jakiś błąd.
Przełomowy był 1 sierpnia, kiedy to w Wilnie Lech przegrał 0:1 z Żalgirisem w kwalifikacjach Ligi Europejskiej. Równie upokarzająca jak wynik była uległość piłkarzy względem kibiców, którzy zawołali graczy pod swoją trybunę, by ich opluć i zwyzywać.
Na wyraźne życzenie trybun długi marsz z ławki rezerwowych odbył też Rumak. Jego zawodnicy „poproszeni" o rzucenie koszulek w trybuny, jeszcze chyba nigdy w życiu nie rozbierali się tak szybko i ochoczo.