Obie drużyny do tej pory miały takie same wyniki, po pięciu kolejkach 11 punktów, tyle samo goli strzelonych, tyle samo straconych. Obie drużyny znalazły się na szczycie trochę niespodziewanie – wiadomo, to Legia miała miażdżyć rywali w ekstraklasie, ale przegrała dwa ostatnie spotkania i otworzyła przedwcześnie drogę na górę tabeli innym drużynom.
Trener Michał Probierz nie zmienił składu z ostatniego spotkania. Nie miał powodu, jego Lechia pokonała tydzień temu Legię w Warszawie. Zwycięstwo 1:0 było zasłużone, a piłkarze uwierzyli we własne możliwości. Sami powtarzali, że meczu z Górnikiem nie mogą się doczekać, zrozumieli, że ten sezon może należeć do nich. Nawet jeśli nie są w stanie zdobyć mistrzostwo, mogą namieszać w tabeli. Mogą.
Lechia przeważała przez całą pierwszą połowę, powinna prowadzić z Górnikiem jeszcze przed przerwą, ale nie potrafiła wykorzystać stwarzanych przez siebie sytuacji. Próbowali Buzała, Deleu i Adam Pazio, doskonale w bramce radził sobie jednak debiutujący w ekstraklasie łotewski bramkarz Pavels Steinbors.
Mecz w Gdańsku oglądało aż 24 276 widzów, to trzecia najwyższa frekwencja na meczach Lechii na PGE Arenie. Zbliżona liczba widzów była w zeszłym sezonie na spotkaniu z Lechem Poznań, tylko na otwarciu stadionu było więcej widzów - blisko 35 tysięcy.
W piątek pierwszego gola w Gdańsku strzelił jednak Górnik, w 62 minucie Mariusz Przybylski znakomicie zakończył akcję skrzydłem Rafała Kosznika. Forma drużyny z Zabrza na początku tego sezonu jest olbrzymim zaskoczeniem, Górnik jak co rundę osłabił się zamiast wzmocnić. Żaden trener nie pracuje dłużej w ekstraklasie niż Adam Nawałka i właśnie takie mecze tłumaczą dlaczego. Gdyby Prejuce Nakoulma wykorzystał doskonałą okazję, jego drużyna wróciłaby z Gdańska, jako samodzielny lider.