Ogromne obawy o eksplozję rasizmu podczas rozpoczęcia rozgrywek Serie A okazały się tym razem płonne. Ale wielu publicystów pyta: jak mamy skutecznie walczyć z ksenofobią na stadionach, skoro rasistowskie słowa padają z ust polityków, którzy nie ponoszą za to żadnych konsekwencji?
Szczególny niepokój budził inaugurujący rozgrywki wyjazdowy mecz Milanu ze świętującą po 11 latach powrót do ekstraklasy Hellas Weroną. Ultrasi tego klubu są od lat dziećmi specjalnej troski włoskiego futbolu. Gdy w 1996 r. Werona kupiła czarnoskórego Holendra Johana Ferriera, transparentami „Negro go home” zmusili go do opuszczenia miasta.
„Mydło nie zabija”
Prezes Giambattista Pastorello w 2001 roku w wywiadzie dla „Gazzetta dello Sport” z rozbrajającą szczerością wyjaśnił, że chętnie kupiłby Ze Marię albo Patricka Mbomę, ale jak na gust werońskich fanów, obaj mają zbyt ciemny kolor skóry i „nic tego nie zmieni, bo taki jest miejscowy żywioł”.
Gdy Napoli grało w Weronie, miejscowi ubierali się w maseczki chirurgiczne i wywieszali napisy: „Mydło nie zabija”, „Powąchaj Neapol, a umrzesz”, „Gruźlicy” (u siebie neapolitańczycy rewanżowali się okrzykami: „Julia była dziwką”). Fachowo nazywa się to „discriminazione territoriale”, a chodzi o karany we Włoszech przez prawo publiczny wyraz pogardy, którą wielu ludzi z bogatej północy Włoch tradycyjnie okazuje rodakom z biednego południa.
Sytuacja nie zmieniła się, gdy Werona spadła do Serie B, a potem jeszcze niżej, ale o ksenofobicznych ekscesach jej fanów siłą rzeczy było ciszej, bo dochodziło do nich na peryferiach wielkiej piłki. Niemniej jednak wielokrotnie z tego powodu drużyna musiała grać przy pustych trybunach, a w sezonie 2010/2011 klub płacił słone grzywny za rasistowskie popisy swoich kibiców aż w 11 meczach.