W marcu, przed meczem z Ukrainą pisaliśmy: „Mierzymy się z zespołem w przebudowie, z którym przegrać przed własną publicznością nie wypada.” Przegraliśmy 1:3.
W czerwcu przed spotkaniem z Mołdawią „Rz” pisała: „Teraz w naszych piłkarzy mało kto wierzy, podobnie jak w cudowną rękę selekcjonera. Jeżeli w Kiszyniowie nie będzie zwycięstwa, wizerunku polskiej piłki nie poprawi nawet Zbigniew Boniek. Piłkarze wyglądają na skupionych, ich ambicja została podrażniona, widać, że buzuje w nich krew. Jeśli kadra nie przełamie się dziś, piłkarze nie powinni pojawiać się w polskich kurortach na wakacjach, bo będą obiektem drwin.” Zremisowaliśmy 1:1, a piłkarze w kurortach się pojawili, oczywiście nie polskich.
Co napisać teraz? Że nie damy się już nabrać? Że wiara w zwycięstwo wydaje nam się bezpodstawna? Że piłkarze znowu mówią o odcinaniu się od presji, budowaniu nowej siły?
Aby awansować na mundial trzeba wygrać nie tylko z Czarnogórą, ale we wszystkich wyjazdowych meczach do końca eliminacji – z San Marino, Ukrainą i Anglią. Obietnice słyszeliśmy już wcześniej, a jednak ciągle ostatnim poważnym rywalem, którego udało nam się pokonać w meczach o punkty są Czechy. Było to w 2008 roku.
Od tamtej pory w spotkaniach eliminacyjnych wygrywaliśmy tylko z Mołdawią i San Marino, słuchaliśmy wiele razy największego piłkarskiego banału ostatnich lat: „Poziom w Europie się wyrównał. Nie ma już słabych drużyn”. Znamy przynajmniej jedną – naszą.