– Co pokaże pan kolegom z reprezentacji Niemiec w Polsce? – pytał dziennikarz „Die Zeit” przed Euro 2012. – Jeśli będzie czas, zabiorę ich do restauracji na coś dobrego. Na przykład bigos – odpowiadał Klose. – A przed czym będzie pan ich przestrzegał? – ciągnął dziennikarz. – Przed bigosem przed meczem. A sam muszę poszukać lodów „Śnieżka”, to jedno z moich najsilniejszych wspomnień z przeszłości – mówił Miroslav, który urodził się Mirosławem.
Lodów nie znalazł, ale o pobycie w Gdańsku, gdzie zamieszkała reprezentacja Niemiec, mówił w samych superlatywach. Polscy Niemcy cieszyli się, że turniej odbywa się w ich ojczyźnie, ale mieli też obawy. Lukas Podolski mniejsze, bo na wielkich turniejach zawsze znajdował czas dla dziennikarzy z Polski, mówił dużo, śmiesznie i zawsze chętnie. Powtarzał, że chce zakończyć karierę w ukochanym Górniku Zabrze.
Cieśla z zawodu
Klose był inny – bardziej wycofany, jakby zawstydzony, odmawiał wywiadów. Niektórzy myśleli, że nie umie mówić po polsku, ale kiedy już się odezwał, okazywało się, że Podolski może się od niego tylko uczyć. Miroslav jest skromny, wie, że niektórzy nie wybaczyli mu gry dla Niemiec, unika rozgłosu. Jego żona Sylwia pochodzi jednak z Polski, a synowie – Luan i Noah mówią płynnie w naszym języku.
Rodzina Klose ma pokręcone losy. Józef, ojciec Miroslava, był zawodnikiem Odry Opole, później wyjechał grać dla Auxerre, matka Barbara 82 razy reprezentowała Polskę w piłce ręcznej. Kiedy kontrakt we Francji się skończył, rodzina wróciła do Opola, by po dwóch beznadziejnych latach spróbować sił na emigracji. Mirek w nowym domu w Kusel był zagubiony, w szkole cofnięto go z czwartej do drugiej klasy, miał mało znajomych, nie mówił po niemiecku, francuski nie otwierał żadnych drzwi. Futbol miał być sposobem na integrację, na boisku można było przemawiać grą i golami. Tak młody Klose zdobywał szacunek, a języka i tak nauczył się jako pierwszy w rodzinie.
– Do dzisiaj pamiętam: niemieckie samochody to był dla mnie prawdziwy obłęd. Znałem tylko małego fiata, z silnikiem z tyłu, który wiecznie się dławił. W Niemczech całą rodziną jeździliśmy w weekendy do salonów samochodowych tylko po to, żeby sobie popatrzeć na auta – wspomina w rozmowie z „Die Zeit”.