To była sensacja. W roku 1973 reprezentacja Polski należała do europejskich średniaków. Nigdy po wojnie nie udało się nam awansować do finałów mistrzostw świata ani Europy.
Kiedy w eliminacjach do mundialu roku 1974 Polacy wylosowali Anglię i Walię, dość zgodnie w kraju uznano, że nasze szanse na pierwsze miejsce (baraży nie było) są bliskie zeru.
Z chóru pesymistów wyłamał się jednak Kazimierz Górski, a swoją wiarą zaraził zawodników. Oni też już nie chcieli słuchać, że złoty medal olimpijski dostali za mistrzostwo krajów socjalistycznych, a w starciu z prawdziwymi reprezentacjami nie będą się liczyć. Jak wszystkie kolejne polskie reprezentacje od zakończenia wojny.
Górski wiedział więcej
Pierwszy mecz, z Walią w Cardiff, w marcu 1973 roku, zdawał się potwierdzać przewidywania większości. Polacy przegrali gładko 0:2. Dla Górskiego był to jednak pewnego rodzaju poligon. Po igrzyskach w Monachium z kadry odeszło kilku zasłużonych zawodników. W bramce pierwszy raz od pechowego debiutu w meczu z Niemcami w roku 1971 wystąpił Jan Tomaszewski. Na lewej obronie ostatni raz w kadrze zagrał Zygmunt Anczok. Górski szukał, ale nie mącił i nie mieszał w składzie ponad miarę.
Dwa i pół miesiąca później, przeciw Anglii w Chorzowie, wybiegło aż siedmiu zawodników z Cardiff. I wygrali 2:0. Kiedy jesienią Walijczycy przyjechali na rewanż do Chorzowa, Polacy byli już mądrzejsi i bardziej doświadczeni. Pokonali ich nie tylko dzięki umiejętnościom piłkarskim, ale i sile fizycznej. Jacek Gmoch, który był asystentem Górskiego, a wcześniej grał w reprezentacji przeciw Anglii, poddał analizie sposób gry Wyspiarzy i dobrze wiedział, że można ich pokonać ich własną bronią.