Na termometrach prawie wiosna, największy futbolowy show budzi się z zimowego snu z hukiem. Kiedy w połowie grudnia los skojarzył Manchester City z Barceloną, nikt nie miał wątpliwości, że będzie to przebój 1/8 finału rozgrywek. Spotkanie, które mogłoby równie dobrze decydować o zwycięstwie w Lidze Mistrzów. I nie ma znaczenia, że angielski klub w fazie pucharowej jest jedynym debiutantem, a Katalończycy grają w niej regularnie.
Inżynier i Tata
City to również jedyna drużyna obok Borussii Dortmund, która pokonała Bayern pod ręką Pepa Guardioli. Gdyby Manuel Pellegrini nie pomylił się w rachunkach i kazał swoim piłkarzom strzelić w Monachium jeszcze jedną bramkę, Manchester awansowałby z pierwszego miejsca i uniknął Barcelony. Ale trener rywala się nie boi.
– Jeśli chcesz osiągnąć sukces, musisz mierzyć się z wielkimi. A Barcelona to już nie jest ten sam zespół co jeszcze dwa lata temu – powtarza inżynier z Chile, który w 2006 roku podbił Ligę Mistrzów z małym Villarrealem, a w ostatnim sezonie z zadłużoną Malagą.
Dwa lata temu skończyła się na Camp Nou era Guardioli. Tito Vilanova walczył z nowotworem, Barcelona z trenerem na odległość zdobyła w ubiegłym sezonie jeszcze mistrzostwo Hiszpanii, ale w półfinale LM została rozjechana przez czołg z Bawarii. Tiki-taka przestała robić wrażenie na przeciwnikach. Vilanovę zastąpił Gerardo „Tata" Martino. Według wtajemniczonych podobno na wyraźne życzenie rodaka Leo Messiego.
Argentyńczyk obecnego sezonu nie może zaliczyć do udanych, wydaje się zmęczony, leczy kontuzje, ale z piłką przy nodze wciąż sieje popłoch wśród obrońców rywali. W sobotę wbił Rayo Vallecano (6:0) dwa gole, w klasyfikacji wszech czasów ligi hiszpańskiej wyprzedził Alfredo Di Stefano i zrównał się z trzecim na liście Raulem (228 bramek). Przed nim są już tylko Meksykanin Hugo Sanchez (234) i Telmo Zarra (251), który rekord ustanowił ponad pół wieku temu.