Gdyby nie reforma ligi związana z podziałem punktów na pół po rozegraniu zasadniczej części sezonu, ten mecz mógł decydować o mistrzostwie Polski. Legia miała siedem punktów przewagi, może miałaby i dziesięć, gdyby nie walkower przyznany Jagiellonii za burdy na trybunach przed kilkoma tygodniami.
Lech nie potrafił wygrać z Legią od 21 kwietnia 2012 roku, w sobotę do Warszawy przyjechał jednak po zwycięstwo. Piłkarze Mariusz Rumaka mówili o tym otwartym tektem. Nie potrafili tej wiosny wygrać z ostatnim w tabeli Widzewem, przegrali w kompromitującym stylu 1:5 z Pogonią Szczecin, ale jakimś cudem utrzymali się na drugim miejscu w tabeli. Legia też nie zachwycała, drużyna Henninga Berga niczym nie różni się od tej Jana Urbana - nadal gra niepewnie w obronie, a w ataku brakuje jej piłkarza wysokiej klasy. Berg w kolejnym spotkaniu z rzędu postawił na szpicy na Miroslava Radovicia.
To miało być polskie "El Classico", żeby zachować proporcje między spotkaniem Barcelony z Realem nazywane swojsko "El Klasyko". Identyczna realizacja telewizyjna, pełny stadion, tylko piłkarze jakby trochę gorsi. Na trybunach oprócz kibiców zasiadło także 25 bardzo ważnych gości z zagranicy. Skauci klubów niemieckich, francuskich, włoskich i hiszpańskich potraktowali mecz Legii z Lechem jako okno wystawowe całej Ekstraklasy. Polska to niezły rynek, trenerzy dają szansę wielu młodym piłkarzom, których w przypadku poważnej oferty z zagranicy, nie są w stanie zatrzymać u siebie.
Rumak odważnie postawił na Karola Linetyy'ego, Marcina Kamińskiego czy Mateusza Możdżenia, ale to żadna niespodzianka, bo ci zawodnicy - chociaż bardzo młodzi - od dłuższego czasu stanowią o sile Lecha. Berg, chociaż miało być zupełnie inaczej, tak skory do oddawania sterów młodzieży już nie jest. Agenci z Zachodu patrzyli na 19-letniego Słowaka Ondreja Dudę, który tak mocno się tym przejął, że grał głównie na własny wynik. Gubił się w dryblingach, podawał rzadziej niż we wcześniejszych meczach i skończyło się jego najsłabszym występem w barwach Legii.
Goście rozegrali za to najlepszy mecz w Warszawie od wielu sezonów. W pierwszej połowie grali z Legią, jak równy z równym, po przerwie byli lepsi, ale nie potrafili wykorzystać momentami komicznej postawy obrońców przeciwnika. Tyle, że Legia mogła sobie pozwolić na bardziej zachowawczą i wyrachowaną grę, bo od 37. minuty prowadziła 1:0. Ojcem zwycięskiej akcji był Tomasz Jodłowiec. Po podaniu od Tomasza Brzyskiego ruszył takim sprintem, że chyba sam zdziwił się, że potrafi biegać tak szybko. Wbiegł w pole karne i dośrodkował do Radovicia, który nie pomylił się przy strzale głową z sześciu metrów.