– Mieszkam w Paryżu, ale kibicuję Bordeaux. Proszę zobaczyć, że na rozmowę z panem ubrałem się w biało-niebieską koszulę. Wybrałem ją specjalnie, kiedy dowiedziałem się, że będziemy mówić o francuskiej piłce nożnej. To są barwy mojego najbardziej ukochanego klubu Racing Club de Paris – mówił Patrick Gautrat, były ambasador Francji w Polsce, kiedy przeprowadzałem z nim wywiad przed mistrzostwami świata w 2002 roku. O PSG nawet się nie zająknął.
Dla rodowitych paryżan, dla większości Francuzów Paris Saint-Germain przez długie lata był – i trochę nadal jest – sztucznym tworem, pozbawionym tego, co w futbolu najważniejsze, czyli długiej tradycji. Powstał na zbliżonych zasadach co niegdyś Cosmos Nowy Jork, od początku miał przyciągać kibiców dzięki ściąganym za grube miliony gwiazdom i celebrytom zasiadającym w lożach VIP-owskich.
Ale dopiero od trzech lat udaje się połączyć biznes i blichtr ze sportem na najwyższym poziomie. Zainwestowane pieniądze – choć nie francuskie, ale katarskie – gwarantują wyniki.
Paryż potrzebuje piłki
Do dziś trwają dyskusje, czy PSG może swoją historię zaczynać w 1970 roku, kiedy doszło do fuzji Paris FC ze Stade Saint-Germain, czy wydłużyć ją do 1904 roku – daty powstania Saint-Germain. Oficjalna wersja nie pozostawia wątpliwości: przed czterema laty klub obchodził swoje 40-lecie, a nie 110. rocznicę istnienia.
Nikt natomiast nie przeczy, że pomysł budowy wielkiego klubu w stolicy Francji miał charakter wybitnie polityczny i biznesowy. „France Football" pisał nawet w tych latach, że PSG „brudzi futbol".