Mamy pierwszego Polaka, który został królem strzelców w jednej z pięciu najsilniejszych lig Europy (Robert Lewandowski). Mamy i pierwszego, który wygrał na Wembley Puchar Anglii. To ironia losu, że Łukasz Fabiański przyjeżdżał do Londynu, by walczyć o trofea, a pierwsze z nich - i jednocześnie ostatnie - zdobył dopiero, gdy rozstaje się z klubem.
Czekał siedem długich lat. Dla tak ambitnego człowieka wieki. Z pokorą przyjmował rolę rezerwowego, ale nie zamierzał siedzieć na ławce do końca kariery. Tym bardziej, że - jak pokazał w półfinale rozgrywek z Wigan - marnuje tam swój talent. Gdyby nie obronił wówczas dwóch jedenastek, kibice Arsenalu odliczaliby kolejne dni od ostatniego trofeum. Jak wyliczył "Daily Mail", do soboty upłynęło ich aż 3283 (prawie dziewięć lat).
Ale początek meczu z Hull wcale nie wskazywał, by czarna seria miała się zakończyć. Po dziewięciu minutach debiutujący w finale przeciwnicy prowadzili już 2:0, szybka odpowiedź Santiego Cazorli (potężne uderzenie z rzutu wolnego pod poprzeczkę) dawała jednak nadzieję na odwrócenie losów spotkania. Straty odrobił 20 minut przed końcem Laurent Koscielny, a już w dogrywce piękne podanie piętą Oliviera Giroud wykorzystał Aaron Ramsey.
Zanim jednak Walijczyk zadedykował zwycięstwo Arsene'owi Wengerowi i oblał go szampanem, wykazać musiał się Fabiański. W ostatnich sekundach obronił strzał Sone Aluko, a chwilę wcześniej sprzyjało mu szczęście, kiedy Nigeryjczyk nie trafił do pustej bramki. SkySports ocenił Polaka na 7, przy straconych golach nie miał szans na skuteczną interwencję.
"Daily Telegraph" napisał o finale, że to thriller, który przywróci magię tym najstarszym rozgrywkom na świecie. A Wenger zaznaczył, że to najważniejsze trofeum drużyny za jego 18-letniej kadencji. - Dwukrotnie zdobyliśmy dublet, ale nie towarzyszyła nam wtedy taka presja jak teraz - tłumaczył szczęśliwy trener. I potwierdził, że zostaje w klubie.