Michał Kołodziejczyk z Sao Paulo
Koszulka Neymara trzymana w rękach przez Julio Cesara i kapitana reprezentacji Davida Luiza, hymn odśpiewany a capella przez piłkarzy i kibiców, wielkie oczekiwania, a potem cisza. Cisza, zapewne porównywalna z tą z 1950 roku, kiedy Brazylijczycy przegrali mecz o złoto na Maracanie w Rio de Janeiro. O tamtej ciszy mówią kolejne pokolenia, mecz nazwano "Maracanazo", to co wydarzyło się we wtorek wpisuje się w tragiczny obraz startów Brazylii na mundialach organizowanych we własnym kraju. Nie wiadomo czy spotkanie z Niemcami zostanie nazwane "Mineirazo" od nazwy stadionu w Belo Horizonte, ale upokorzenie gospodarzy było chyba większe niż 64 lata temu.
To nie był finał, ale półfinał, na własnym stadionie, a Brazylijczycy u siebie w kraju nie przegrali meczu o punkty od czterdziestu lat. Nie było Neymara, któremu w meczu z Kolumbią połamano kręgi, nie było zawieszonego za kartki Thiago Silvy, ale nadzieje były wielkie. Niemcy nie wydawali się rozpędzoną maszyną do strzelania goli, do tego etapu turnieju raczej się doczołgali, potrzebowali dogrywki w meczu z Algierią, Francji potrafili strzelić tylko jednego gola. No i jeszcze brazylijski trener Luis Felipe Scolari, który 12 lat temu zdobył ze swoją drużyną mistrzostwo świata wygrywając 2:0 w Jokohamie właśnie z Niemcami.