Bóg chciał, żebyśmy grali dalej – mówił po wygranej w rzutach karnych z Chile Brazylijczyk Hulk. Drużyny gospodarzy po wtorkowym blamażu z Niemcami w turnieju już nie ma, ale Bóg na mundialu pozostał.
Jest z innymi, a raczej ze wszystkimi, bo w stadionowych tunelach rozmawiają z nim piłkarze niemal każdej drużyny. Proszą, aby to nad nimi czuwał. Ale nie wygrywa ten modlący się żarliwiej, lecz ten popełniający mniej błędów. Czyli grzechów. Lista tych finałowych, jak pokazuje historia, jest długa.
Pycha
Gdyby wskazać najbardziej rozbuchane ego drużyny przed finałem mundialu, w cuglach wygrałaby Brazylia z roku 1950. Gospodarze nie dopuszczali do siebie myśli, że w finale na Maracanie może być inny wynik niż wygrana z Urugwajem. Pycha Brazylii podsycana była kolejnymi zwycięstwami, m.in. 4:0 z Meksykiem, 7:1 ze Szwecją czy 6:1 z Hiszpanią.
Przed finałem w Rio de Janeiro piłkarze mieli już nawet przyznane nagrody za Puchar Świata. Bramkę na 1:0 w 47. minucie zdobył Friaca. Blisko 200 tys. widzów na trybunach świętowało już sukces, tym bardziej że zapewniał go nawet remis.
Pierwszy palec boży dotknął gospodarzy niespełna 20 minut później po wyrównującym golu Alberto Schiaffino. Drugim była zwycięska bramka Alcidesa Ghiggi. Była to kara za zbytnią pewność siebie, zadufanie, przeświadczenie, że każda reprezentacja poza Brazylią to futbolowy kraj Trzeciego Świata. Szok udzielił się nawet ówczesnemu szefowi FIFA Francuzowi Jules'owi Rimetowi. Fotoreporter jednej z agencji uchwycił moment, kiedy wręczał on puchar swojego imienia kapitanowi Urugwaju Obdulio Vareli. Na twarzy działacza zaskoczenie mieszało się z zakłopotaniem.