Michał Kołodziejczyk ?z Rio de Janeiro
Nie wystarczy zorganizować mistrzostw świata, by je wygrać. Brazylijczycy jakby o tym zapomnieli. Luiz Felipe Scolari przejmował drużynę półtora roku temu, by gasić pożar. Wcześniej odcinał już kupony od sławy, pracował dla pieniędzy w uzbeckim Bunyodkorze Taszkient, jednak kiedy ojczyzna go wezwała, by ratował reprezentację przed mundialem na własnych boiskach, nie odmówił. – Wiedziałem, jakie jest ryzyko – mówił po porażce 1:7 z Niemcami w półfinale.
Chyba jednak nie wiedział. Wszedł drugi raz do tej samej rzeki, w 2002 roku wywalczył już przecież z Brazylią mistrzostwo świata i być może myślał, że jego magia ciągle działa. Zbudował zespół pełen złudzeń, wiara w narodzie wróciła, gdy prowadzona przez niego reprezentacja wygrała Puchar Konfederacji rozgrywany rok przed mundialem. Fred strzelił wtedy pięć goli, a w finale Brazylia rozbiła Hiszpanię 3:0.
Teraz to właśnie Fred będzie miał najcięższe życie. Kiedy dwa dni po półfinale z Niemcami odwiedziliśmy siedzibę klubu Fluminense, w którym gra na co dzień, jego pracownicy mówili: – Nie żartujcie z niego, bo zrobicie drugiego Barbosę. Jemu trzeba współczuć.
Moacir Barbosa był bramkarzem, który po porażce 1:2 z Urugwajem następne pół wieku spędził w biedzie, obwiniany o tamtą porażkę. Problem Freda jest trochę inny – rzeczywiście grał słabo, ale najgorsze jest to, że jako jedyny piłkarz z podstawowego składu występuje na co dzień w Brazylii. Koncert gwizdów będzie go witał na każdym stadionie.