Mistrzostwa marzeń

To były mistrzostwa moich marzeń. Zobaczyłem znakomity futbol w pięknym, przyjaznym kraju.

Publikacja: 15.07.2014 02:00

Mistrzostwa marzeń

Foto: AFP

Ta historia musi się zacząć w taksówce. Taksówkarz jest zawsze pierwszym kontaktem z nowym światem, a w tym przypadku świat był egzotyczny i trzeba było go polubić, bo nie da się spędzić 40 dni, myśląc tylko o złych rzeczach, które mogą się stać. Mógłbym policzyć, ile kilometrów przejechałem samochodem, ile mil przeleciałem samolotami, ale to za trudne zadanie.

Mundial nie odbywał się w kraju, ale na kontynencie. Jednego dnia siedziałem w tropikach, sprawdzałem prognozę pogody i rozkład lotów. Teraz 32 stopnie Celsjusza, przesiadka – 20 stopni o 3 w nocy, miejsce docelowe – 8 stopni nad ranem. Jak się ubrać?

Taksówka, od której chcę zacząć, jest taksówką w Sao Paulo. Mieście molochu, które da się pokochać tylko za to, że nie można go zrozumieć. Nie wiem, jak to się stało, że nie widziałem tu ani jednej stłuczki na ulicy, choć wszyscy jeżdżą, jak chcą. I trąbią, całe miasto trąbi, ciężarówki zmieniające pas na wszelki wypadek włączają jeszcze światła awaryjne, żeby nie było wiadomo, czy zmieniają na prawy czy lewy. Najgłośniej trąbią motocykliści przeciskający się przez wielokilometrowe korki. W Sao Paulo nie powinno się zmieniać pasa ruchu, bo można zajechać drogę  komuś, kto pędzi na skuterze. Zresztą to bezcelowe, bo pas obok też stoi.

Zgubiony telefon

W taksówce z kieszeni wypadł mi telefon. Nie była to pierwsza taksówka w Sao Paulo, ale jedna z ostatnich, po sześciu tygodniach życia w Brazylii. W telefonie wszystkie zdjęcia z wyjazdu, kontakty. Zorientowałem się od razu, próbowałem dogonić samochód, ale było za późno. W Sao Paulo taksówek jest kilkadziesiąt tysięcy, ta była złapana na ulicy, nie znałem korporacji ani nawet marki auta. Dzwoniłem, pisałem esemesy z drugiego aparatu. „Zapłacę ci, potrzebuję tylko danych, zostawię ci ten telefon, człowieku".

Usiadłem w barze na rogu, kiedy zaczepiła mnie para Brazylijczyków. Pytali, czemu jestem taki smutny, czy coś się stało. Po kwadransie wokół mnie stało 15 osób, wszystkie z telefonami w ręku. – Gdzie mieszkasz? Bo ten taksówkarz już jedzie oddać ci telefon. Masz szczęście, odebrał, bo mu coś wibrowało na siedzeniu.

Taksówkarz pojawił się w moim domu po godzinie, nie chciał pieniędzy, obruszył się na zwinięty banknot 50 reali. Nie miałem akredytacji zawieszonej na szyi. Nikt z ludzi, którzy rzucili się, by mi pomóc, nie wiedział, że jestem dziennikarzem.

Nikt nie trąbi

Brazylia nie może zobojętnieć, ten kraj nie znosi, kiedy nic się nie dzieje. Nawet korki nakręcają ekonomię. Siedząc w samochodzie, można wszystko kupić – popcorn, napoje, piwo, gumę do żucia. Niektórzy sprzedawcy mają swoje stałe miejsca.

W Rio de Janeiro na wiadukcie jeden ze sprzedawców postawił reklamę samego siebie i zainstalował oświetlenie. Prąd ukradł ze słupa obok. Nie odchodził od swojego punktu dalej niż na trzy metry. Inni zawieszali cukierki na lusterkach – w specjalnych, spojonych na środku torebkach – znikali na pięć minut, bo wiedzieli, że samochody i tak nie ruszą. Wracali powoli, chyba że ktoś gwizdnął, cmoknął albo parsknął, wtedy biegli, licząc, że uda się sprzedać towar za jednego reala.

Czasami korek się wydłużał, bo ktoś przede mną postanawiał zrobić zakupy na weekend. Nikt nie trąbił, to zrozumiałe. Przecież gdyby chciał pojechać do supermarketu, najpierw stałby pół godziny na wjeździe, a potem drugie tyle szukał miejsca parkingowego.

Sprzedawcy ubrani są w klubowe koszulki i jest to chyba jedyny detal przypominający, że w Brazylii odbywa się mundial. W Rio, mieście, w którym jest tak wiele piłkarskich drużyn, nie może być wyraźnych podziałów. W Europie jest inaczej: tam jedna dzielnica wspiera Legię, inna Polonię, jedna Bayern, druga TSV. W Rio barwy Fluminense, Flamengo, Vasco da Gama czy Botafogo mijają się na ulicach, mieszają i tworzą piękną mozaikę. Nikt nikogo nie zaczepia, nie ma problemu chuligaństwa. Najwięcej ulicznych sprzedawców i tak ma koszulkę z napisem „Neymar", po półfinale z Niemcami aż chciało się coś kupić na pocieszenie.

Za żelazną bramą

Na mundialu w Niemczech, na Euro w Polsce turniejem żyli wszyscy. Po Brazylii spodziewałem się piłkarskiego szału na ulicach, jednak zobaczyłem mistrzostwa toczące się trochę obok, za żelazną bramą z napisem FIFA. – Piękny mundial zorganizowaliśmy, ale dla kogo? Chyba dla Niemców – mówi Bruno Itan, jeden z najbardziej znanych brazylijskich fotoreporterów, który oprowadza mnie po Complexo de Alemao.

To jedna z największych faweli Rio, mieszka w niej około 200 tysięcy ludzi. Bruno jest tutaj legendą, ma 26 lat, bardzo szybko dorobił się pierwszej publikacji w „Globo", największym dzienniku kraju. Kiedy w 2010 roku oddziały specjalne razem z marynarką wojenną zaczęły czyścić teren z gangsterów, dziennikarze nie mieli prawa wejść do faweli. Dziennikarze nie mogli, ale Bruno tam mieszkał, więc zaczął robić zdjęcia. Pokazuje nam staw, w którym ponoć ciągle pływają ludzkie ciała – wrzucano tam wszystkich, którzy nie mieli oficjalnej tożsamości.

Complexo do Alemao zostało oddane w ręce policji po dwóch latach rządów sił specjalnych, ale to nie jest normalna policja.

Kiedy idziemy z Bruno ulicą, mijają nas radiowozy, w których policjanci nie tylko  trzymają przez cały czas rękę na broni (w Brazylii to normalne), ale też mierzą przez okno w ludzi. Poza tym życie jak wszędzie. Sklepy, ryby sprzedawane z samochodów, papierosy palone na schodach, zwyczajne nudne sobotnie popołudnie.

Pełno murali i napisów o tym, że mundial to zabawka dla bogatych, ale tak naprawdę nikt nie ma pretensji do piłkarzy, kibiców czy dziennikarzy, którzy przyjechali tu tylko po to, by pisać o sporcie. Mistrzostwa są  w telewizji, Brazylia przegrała, więc nikogo to nie interesuje. Piszcie, co chcecie.

Myślałem, że oglądanie meczu Brazylii na Copacabanie to jak uczestniczenie w piłkarskiej mszy. Przyszedłem chłonąć. Zobaczyłem masę gringo obłapiających roznegliżowane lokalne piękności. Oddawanie moczu do oceanu i kompletną obojętność na to, co się dzieje na ekranie. Gol to radość, strata gola to smutek, ale wszystko jakby wyreżyserowane. Wielkie „wow", a potem wracamy do caipirinhi.

Mecze gospodarzy bardziej przeżywali Indianie w Manaus, którzy w reprezentacji nie mają ani jednego przedstawiciela. Copacabana to w ogóle rozczarowanie, miejscowi chodzą na inne plaże i tam jest normalnie. Copacabana to przedstawienie, wieczorem ktoś powinien spuścić kurtynę. Po meczu finałowym na Maracanie tłum ludzi idących do metra informowany był przez głos z megafonu: wszystkie pociągi jadą tam, gdzie chcecie, nie musicie się przesiadać na Botafogo. Wiecie, gdzie jechały te pociągi?

Idź się prześpać

W Complexo do Alemao boiska są wciśnięte między domy, tam, gdzie znajdzie się kawałek płaskiego terenu. Boiska w Brazylii są wszędzie, kultura street futbolu to podstawa sukcesów tutejszych piłkarzy. I nie chodzi o to, że fawele, dzieciaki bez butów i odbijanie szmacianki.

Na plaży w Santosie nagle pojawia się samochód dostawczy, rozwija liny, które wyznaczać będą linie boczne boiska, wstawiane są bramki, drużyny, które za chwile rozpoczną mecz, mają profesjonalne stroje, ochraniacze na kostki. Futbol na plaży, futbol halowy, siatkonoga, piłkę widać wszędzie. W ogóle kult ciała jest niewyobrażalny, ludzie potrafią robić przysiady w środku miasta i nie zwraca to niczyjej uwagi. Po prostu dbają o siebie i korzystają z klimatu.

Marcel Giannecchini, odpowiedzialny za projekty specjalne we Fluminense, tłumaczy, na czym polega fenomen brazylijskich piłkarzy. Jeden z największych klubów w Brazylii wychowuje setki zdolnych chłopaków, a potem nie ma co z nimi zrobić.

Fluminense nie ma drużyny rezerw, nie ma drużyny do lat 21 czy 23. Dobrzy piłkarze, ale za słabi, by przebić się do pierwszego składu, mogą sprzedawać popcorn na ulicy albo pojechać grać do Europy. Po to klubowi z Rio potrzebny był kontrakt z Legią Warszawa. Wszystkie strony mają być zadowolone.

W dniu finału na stadionie Maracana nie było internetu. Ludzie szaleli, biegali, zmieniali kable. Ja też. Europa w Brazylii wydaje się światem poukładanym, ale tutejszy luz tak bardzo nie denerwuje. Wolontariusz jest miejscowy. Mówi do mnie, przysypiając nad biurkiem: – Jesteś zmęczony, prawda? Widzisz tamten puf? Idź się zdrzemnij, przypilnuję ci komputera. Czy coś to zmieni, jeśli będziesz się tak denerwował jak oni wszyscy? Przyspieszysz coś?

Spałem godzinę, obudził mnie i powiedział, że internet dalej nie działa, ale wygrałem tę godzinę snu, którą straciłem, jadąc tu z Sao Paulo samochodem. To jest Brazylia. Internet nie działał do końca finału, kupiłem dostęp do miejscowej sieci za 8 reali, czyli 10 złotych. Musiałem użyć karty kredytowej.

Brazylia to także owoce. W Manaus jadłem kilka, których nazw nie zrozumiałem i nie miałem prawa zapamiętać. Kupiłem do domu pamiątki, koledzy powiedzieli, że to „kurzołapki" – to te owoce, które jadłem, ale wysuszone i z pięknymi rysunkami na skórce. Sok z mielonego bambusa jest hitem, szaszłyk z krewetek też. Tych smaków nie da się odtworzyć, kupując składniki w supermarkecie w Polsce.

To był mundial dobrych ludzi. Spotkałem ich tylu przez 40 dni, że aż trudno mi uwierzyć, iż to wszystko nie było na pokaz. Odprowadzali pod bramki na lotnisku, zapraszali do szkoły samby, tłumaczyli to, co widzę, bo czasami naprawdę trudno było pojąć, dlaczego policja rzuca granaty z gazem łzawiącym w środek grupki turystów stojących na ulicy. Dbali, by nic mi się nie stało, prosili, by do nich pisać, gdybym miał jakieś kłopoty. Czasami korzystałem, wczoraj był problem, by ze wszystkimi się pożegnać.

Kiedy na finale mistrzostw świata wreszcie osobiście pojawiła się prezydent Brazylii Dilma Rousseff, przywitały ją gwizdy. Wcześniej do wszystkich pisała listy, bo wiedziała, co ją czeka, gdy pokaże się publicznie. Rousseff na pewno nie wygra następnych wyborów; w trakcie mundialu regularnie odbywały się demonstracje przeciwko organizacji turnieju, a raczej korupcji, która temu towarzyszyła.

Ale mistrzostwa przebiegły bez najmniejszej wpadki, ilość służb mundurowych na ulicach robiła wrażenie. To naprawdę bogaty kraj, skoro nad małym miastem w trakcie  meczu może latać kilka helikopterów naraz.

Wrażenie robiły stroje  funkcjonariuszy. Nie potrafię nawet policzyć nazw oddziałów, które pilnowały, by nic złego się nie stało. W dniu finału pierwszy raz zobaczyłem uzbrojone od stóp do głów wojsko. Ten mundial miał się skończyć sukcesem i tak się stało, mimo porażki gospodarzy 1:7 w półfinale z Niemcami.

Nie potrafię uciec od porównań z mistrzostwami sprzed czterech lat. Przed turniejem w RPA ostrzegano nas tak samo jak przed tym w Brazylii. Że bieda, protesty i w tle zabawa dla bogaczy. Tyle że w RPA to się sprawdziło, to był mundial krat i płotów pod wysokim napięciem. Mundial strachu przed zaparkowaniem samochodu.

Ciocia Maria

Tutaj Brazylijczycy zaprosili wszystkich na ulicę i powiedzieli: Nie bójcie się nas, tacy jesteśmy. Nieważne, jaki masz kolor skóry. Nelson Mandela walczył o Rainbow Nation u siebie, ale tak naprawdę zobaczyłem go dopiero na ulicach Rio, Salvadoru i Manaus. W RPA walczyłem ze sobą, żeby wyjść na kolację, tutaj wyciągali mnie siłą. I nie chcieli niczego w zamian.

Nigdy nie kibicowałem Brazylii, denerwowało mnie to, że ogłasza się mistrzem świata przed rozpoczęciem turnieju, jednak po meczu gospodarzy z Niemcami czułem się źle. Nie dlatego, że umrze turniej, ale dlatego, że ci ludzie na to nie zasłużyli. Napastnik Fred stał się pośmiewiskiem wszystkich, a Brazylijczycy na ulicach tłumaczyli mi, że to fajny facet, który przypadkiem stał się największym przegranym mundialu. I mam nadzieję, że ten Fred, jakkolwiek głupio by to po polsku brzmiało, nie stanie się drugim Moacirem Barbosą, bramkarzem z 1950 roku, którego obwiniono za porażkę z Urugwajem i którego córka chce teraz tysiąc reali za rozmowę.

Jeśli miałem zobaczyć prawdziwy mundial, nie mogłem lepiej trafić. Z ciocią Marią, która mimo wypitych caipirinhi postanowiła mnie odwieźć na lotnisko w Natal, żebym nie przepłacał. Z miejscowymi w Salvadorze, którzy nie wierzyli, że przyszedłem oglądać mecz Nigerii z Iranem razem z nimi i się nie boję. Z ludźmi, którzy nie wierzyli, że trzy dni z rzędu można się myć tylko w biurze prasowym. Z Rafałem Ulatowskim, który odstąpił mi w Manaus swój pokój w hotelu tuż przy operze, o której tyle się naczytałem, z Marcinem Żewłakowem, który wziął mnie do samochodu i przez trzy godziny rozmawialiśmy o życiu, i z Kamilem Kosowskim, który zajrzał do mojego domu w Sao Paulo na grilla.

Każdy ma swój jeden mundial w życiu. Ten był mój bardziej niż dwa poprzednie i chyba żaden w przyszłości z nim nie wygra.

Ta historia musi się zacząć w taksówce. Taksówkarz jest zawsze pierwszym kontaktem z nowym światem, a w tym przypadku świat był egzotyczny i trzeba było go polubić, bo nie da się spędzić 40 dni, myśląc tylko o złych rzeczach, które mogą się stać. Mógłbym policzyć, ile kilometrów przejechałem samochodem, ile mil przeleciałem samolotami, ale to za trudne zadanie.

Mundial nie odbywał się w kraju, ale na kontynencie. Jednego dnia siedziałem w tropikach, sprawdzałem prognozę pogody i rozkład lotów. Teraz 32 stopnie Celsjusza, przesiadka – 20 stopni o 3 w nocy, miejsce docelowe – 8 stopni nad ranem. Jak się ubrać?

Pozostało 95% artykułu
Piłka nożna
Polska to łatwiejszy rywal? Hiszpania i Holandią stoją przed dylematem
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Piłka nożna
Jakub Kiwior na huśtawce. Czy pozostanie w Arsenalu?
Piłka nożna
Koniec z Viaplay. Premier League będzie miała nowego nadawcę
Piłka nożna
Eliminacje mistrzostw świata. Kiedy i z kim zagra reprezentacja Polski?
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Piłka nożna
Loteria wizowa. Z kim zagra Polska o mundial w 2026 roku?