Futbol, Glasgow i wiara katolicka

Legia Warszawa w eliminacjach do Ligi Mistrzów spotyka się w środę na Łazienkowskiej z jednym z najsłynniejszych klubów świata. I jednym z najstarszych.

Publikacja: 28.07.2014 02:15

Jimmy Johnstone – mały, drobny, rudy. Był ulubieńcem stadionu Celtic Park. Ma dziś obok niego swój p

Jimmy Johnstone – mały, drobny, rudy. Był ulubieńcem stadionu Celtic Park. Ma dziś obok niego swój pomnik.

Foto: PAP/EPA

Wiosną roku 1970 Legia dotarła do półfinału rozgrywek o Puchar Mistrzów. Wśród czterech najlepszych wtedy klubów Europy byli jeszcze mistrzowie Holandii – Feyenoord, Anglii – Leeds i Szkocji – Celtic Glasgow. W Warszawie myślano przed losowaniem tylko o jednym: żeby nie trafić na Celtic lub Leeds.

Leeds, wiadomo – Anglia, wiosną 1970 roku aktualny mistrz świata. Celtic – legenda, znana w Polsce od dawna ze słyszenia, a od trzech lat także z widzenia. Wylosowaliśmy Feyenoord i źle to się skończyło. Holendrzy najpierw pokonali Legię, a w finale Szkotów.

Telewizyjną znajomość z Celtikiem polscy kibice zawarli w maju 1967 roku. Do tej pory żadna drużyna z Wysp Brytyjskich nie zdobyła Pucharu Mistrzów. Tottenham miał Puchar Zdobywców, West Ham z trzema mistrzami świata – Bobbym Moorem, Martinem Petersem i Geoffem Hurstem – też. I to wszystko. Za mało, jak na ambicje kraju, którego reprezentacja pokonała na Wembley Niemców w finale mundialu. Liczył się jeszcze Manchester United z innymi czempionami: Bobbym Charltonem i Nobbym Stilesem.

W Europie, po dominacji Realu i Benfiki, nadszedł czas klubów z Półwyspu Apenińskiego. Inter trenowany przez Helenia Herrerę zdobywał Puchar Mistrzów dwa razy z rzędu. Kiedy w roku 1967, po dwóch latach przerwy, trzeci raz znalazł się w finale, był faworytem. Przeciwnik mediolańczyków – Celtic, ubogi krewny w porównaniu z bogatymi Włochami, mógł się cieszyć, że w ogóle do finału dotarł. Miał doń zresztą łatwą drogę, bo FC Zurich, FC Nantes, FK Vojvodinę i Duklę Praga trudno zaliczyć do mocarzy.

Kiedy na początku meczu w Lizbonie słynny Sandro Mazzola zdobył prowadzenie dla Interu, wydawało się, że właśnie zaczyna się finał, który nie przejdzie do historii. W Interze nie tylko Mazzola był słynny, a piłkarzy Celtiku mało kto poza Szkocją znał. A potem, jak to w futbolu bywa, duma została ukarana. Szkoci strzelili dwie bramki i kapitan Billy McNeill,  jako pierwszy Brytyjczyk, wzniósł Puchar Mistrzów.

Szkoci ujęli wtedy Europę (telewizja transmitowała finały od pięciu lat) ambitną grą, w której nawet po stracie gola nie było chwili zwątpienia. Tommy Gemmell wyrównał na pół godziny przed końcem gry, a Steve Chalmers zdobył zwycięskiego gola na siedem minut przed ostatnim gwizdkiem.

Chłopcy Jocka Steina

Najlepszą drużyną Europy zostali koledzy z podwórka. Wszyscy zawodnicy Celtiku byli Szkotami, urodzonymi i mieszkającymi w promieniu 30 mil od Glasgow. Spotykali się w autobusach oraz pociągach, którymi jeździli na treningi i mecze. Łączyły ich te same problemy, czasami wspólne koleje losów, dialekt Glasgow i wiara katolicka. A po finale nie szukali szczęścia w bogatszych klubach, tylko zostali w swoich domach.

Ale Celtic zwyciężył nie tylko dzięki ambicji i romantycznym uniesieniom, charakterystycznym dla kopciuszka. Grali w tej drużynie naprawdę dobrzy piłkarze.

Bramkarzem był Ronnie Simpson. Niski jak na gracza na tej pozycji (175 cm), ale skakał tak, że głową dotykał poprzeczki. Miał 15 lat, kiedy debiutował w lidze angielskiej, 18, kiedy bronił barw Wielkiej Brytanii na igrzyskach w Londynie (1948). Na środku obrony grał kapitan Billy Mc Neill – elegant w typie Franza Beckenbauera. Lewym obrońcą był Tommy Gemmell, który, podobnie jak w tym samym czasie Giacinto Fachetti w Interze, wyprzedził epokę. Grał jak skrzydłowy i strzelał bramki. Po prawym skrzydle biegał Jimmy „Jinky" Johnstone. Mały, drobny, rudy – artysta dryblingu i ulubieniec stadionu Celtic Park, obok którego ma dzisiaj swój pomnik. Kiedy zmarł w roku 2006 na mecz z Manchesterem Utd wszyscy zawodnicy Celtiku włożyli koszulki z numerem 7, z jakim grał Johnstone.

Nie mieli o sobie nadmiernego mniemania, ale i nie przejmowali się niczym. – Kiedy na stadionie w Lizbonie stanęliśmy obok Włochów, w tunelu czuliśmy się jak karzełki – żartował później Johnstone. – Wszyscy oni wyglądali, jakby wyszli z solarium, uśmiechali się pastą Colgate, mieli starannie ulizane czarne włosy i jeszcze do tego bardzo ładnie pachnieli. Wyglądali jak gwiazdy filmowe. A my? Ja nie miałem jednego zęba, Bobby Lennox nie miał ani jednego, a stary Ronnie Simpson chyba tylko niektóre. Nie mogli nas traktować poważnie.

Nie byłoby ich bez Jocka Steina. Jednego z największych szkockich trenerów, stawianych w jednym rzędzie z Mattem Busbym (Manchester Utd) i Billem Shanklym (Liverpool).  Stein najpierw był pomocnikiem Celticu w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, potem menedżerem klubu przez 13 lat, a następnie trenerem reprezentacji Szkocji. Informację o jego przejściu z ławki trenerskiej Hibernians do Celticu wstrzymano o kilka dni ze względu na żałobę po śmierci Winstona Churchilla. Obawiano się, że w prasie szkockiej mogłaby to być ważniejsza wiadomość.

Po zdobyciu Pucharu Europy Bill Shankly powiedział Steinowi: – Teraz już jesteś nieśmiertelny. I, jakby na potwierdzenie tych słów, kilka miesięcy później Stein cudem wyszedł z wypadku samochodowego. Zmarł jak żył – na ławce trenerskiej w Cardiff, po meczu z Walią, dającym Szkocji awans do finałów mundialu w Meksyku. Umierał na atak serca, na oczach całych Wysp Brytyjskich, bo telewizja przy tym była. Miał 62 lata. Jego miejsce w szkockiej kadrze zajął  wtedy utalentowany uczeń Alex Ferguson. Stein też ma swój pomnik obok stadionu Celticu.

Od czasu zwycięstwa w stolicy Portugalii nazywano tę drużynę „Lwami z Lizbony", a każda rocznica finału, przypadająca 25 maja, czczona jest przez kibiców Celticu niemal jak święto narodowe. Są tych kibiców miliony na całym świecie. Celtic rodził się w latach 1887–1888, kiedy w Polsce nie bardzo jeszcze wiedziano, co to jest futbol. Dr Henryk Jordan przywiózł wtedy do Krakowa pierwszą piłkę.

Zielono-białe pasy

Celtic założony został przez zakonnika brata Walfrida przy kościele Świętej Marii w biednej dzielnicy Glasgow – East End, aby z biletów na mecze zbierać fundusze na kuchnie, wydające posiłek imigrantom z Irlandii, których nie stać było na podróż do Ameryki. Dlatego Celtic ma zielono-białe irlandzkie barwy i czterolistną koniczynkę w herbie, a gdy grał z Rangersami przez lata płynęły z Irlandii do Szkocji dziesiątki promów z kibicami.

Przez wiele lat przestrzegano w klubie zasady zatrudniania wyłącznie katolików (chociaż Stein był protestantem), czym Celtic różnił się od swojego największego rywala – protestanckiego Rangers.

Ich rywalizacja rozpoczęła się w roku 1888, derby Glasgow są jednymi z najstarszych meczów tego typu na świecie.

Celtic ma na koncie 45 tytułów mistrza Szkocji i 36 zwycięstw  w zawodach o krajowy puchar (Rangersi – 54 i 33). Nie Stein ma najdłuższy staż pracy, ale Willie Maley, który był menedżerem klubu przez 43 lata (1897–1940). Zresztą w całej 126-letniej historii klubu pracowało tam zaledwie siedemnastu trenerów. Grali najlepsi piłkarze Szkocji i innych krajów: Kenny Dalglish, Szwed Henrik Larsson, Japończyk Shunsuke Nakamura, Grek Giorgios Samaras, Australijczyk Mark Viduka, Walijczyk John Hartson.

Polacy też zapisali się w historii klubu. Było ich sześciu: Konrad Kapler,  Dariusz Dziekanowski, Dariusz Wdowczyk, Artur Boruc, Maciej Żurawski, a dziś rezerwowym bramkarzem jest Łukasz Załuska. Wszyscy, poza Kaplerem i Żurawskim, wcześniej byli zawodnikami Legii.

Kapler to urodzony w roku 1925 w Tychach żołnierz polskiej armii, który po wojnie osiadł w Szkocji. Grał na prawym skrzydle. W roku 1947, podczas pokazowego meczu na tyle spodobał się w Glasgow, że zawarto z nim kontrakt. Kariery jednak nie zrobił. Choć spędził w klubie prawie dwa lata, wystąpił tylko w ośmiu meczach.

Najlepsze wejście do drużyny miał Dariusz Dziekanowski. W meczu z Partizanem Belgrad (5:4) strzelił cztery bramki dla Celticu. W ciągu półtorej godziny zdobył popularność, z jaką sobie nie radził. Ponieważ równie dobrze czuł się na boisku jak i w nocnych klubach,  nie zrobił kariery, do jakiej, ze względu na wyjątkowy talent, był predestynowany. Po niecałych trzech sezonach sprzedano go do Bristol City.  Maciej Żurawski był dwa razy skuteczniejszy od Dziekanowskiego, a Artur Boruc zapisał się w pamięci kibiców Celticu nie tylko jako świetny bramkarz, ale i obrońca wiary katolickiej, co szczególnie irytowało zwolenników Rangersów.

Koszulki Celticu w poprzeczne zielono-białe pasy są jednymi z najbardziej charakterystycznych na świecie. Przez ponad sto lat miały wyjątkową cechę: pozbawione były numerów. Wprowadzono je dopiero latem 1994 roku. Do tej pory piłkarze mieli tylko duże numery na spodenkach. Z przodu na nogawce lewej, a z tyłu na prawej.

Wiosną roku 1970 Legia dotarła do półfinału rozgrywek o Puchar Mistrzów. Wśród czterech najlepszych wtedy klubów Europy byli jeszcze mistrzowie Holandii – Feyenoord, Anglii – Leeds i Szkocji – Celtic Glasgow. W Warszawie myślano przed losowaniem tylko o jednym: żeby nie trafić na Celtic lub Leeds.

Leeds, wiadomo – Anglia, wiosną 1970 roku aktualny mistrz świata. Celtic – legenda, znana w Polsce od dawna ze słyszenia, a od trzech lat także z widzenia. Wylosowaliśmy Feyenoord i źle to się skończyło. Holendrzy najpierw pokonali Legię, a w finale Szkotów.

Pozostało 93% artykułu
Piłka nożna
Ostatni tydzień z Ligą Narodów. Kto awansuje, a kto spadnie?
Piłka nożna
Robert Lewandowski kontuzjowany. Nie zagra w reprezentacji Polski
Piłka nożna
Nieoczekiwana porażka Barcelony. Wielka stopa Roberta Lewandowskiego
Piłka nożna
Lech znokautował Legię po przerwie. W końcu widowisko w hicie Ekstraklasy
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Piłka nożna
Bartosz Slisz zniszczył marzenia Leo Messiego. Niespodzianka w MLS, a w tle polski sędzia
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje