Nie zdziwiło pana powołanie dla Sebastiana Mili?
Nie oglądam polskiej ligi, więc nie wiedziałem, w jakiej jest formie. Wstyd się przyznać, ale od kilku lat nie widziałem żadnego meczu ekstraklasy. Mila na zgrupowaniu wyglądał świetnie, widać było, że potrafi utrzymać się przy piłce i jest zdyscyplinowany taktycznie. Kiedy wchodził na boisko myślałem, że to świetna zmiana, nawet jakby nie strzelił gola. Ale fajnie, że strzelił, położył wisienkę na torcie, wykończył akcję w takim stylu, że chyba zacznę tę polską ligę oglądać.
Kiedyś jak graliśmy z Niemcami, nasi piłkarze patrzyli na boisku na gwiazdy znane im z telewizji, teraz po meczu rozmawialiście ze sobą, bo na co dzień gracie w tych samych klubach...
Byłem w szoku, kiedy Hummels poprosił mnie o koszulkę. Szedłem do szatni, chciałem zamienić się na bluzy z Manuelem Neuerem, ale Matsowi nie mogłem odmówić, zrobiło mi się bardzo miło. Sprawdziłem tylko czy nie ma kamer, żeby mojego sadła nie było widać. Z najlepszymi piłkarzami gram od lat i zawsze powtarzałem, że to zwyczajni ludzie, do których trzeba podchodzić z takim szacunkiem, jak do innych. Miesiąc temu przed meczem z Gibraltarem wiedziałem, że rywal przegrał w szatni, bo przeciwnicy prosili mnie o zdjęcia zanim kopnęli piłkę. Ale już na przykład w Mołdawii nikt się nam nie kłaniał. Chcieli z nami wygrać i tak powinno być, wychodzisz i walczysz o swoje. Myślenie, że skoro gramy przeciwko Lewandowskiemu to może lepiej nie wychodzić na boisko, zdarza się rzadko.
Niemcy słyszeli brawa podczas ich hymnu?
Gwizdów też trochę było, ale zostały zagłuszone. I dobrze, rozumiem ludzi przedwojennych, którzy mają zadrę w sercu, ale jesteśmy już innym pokoleniem. Teraz wszyscy jesteśmy Europejczykami i każdemu należy się szacunek. To co działo się na Narodowym było niesamowite, mama mówiła mnie, że po drugim golu to był stadion miłości, nieznajomi rzucali się sobie w ramiona. W sobotę pokazaliśmy, że nie tylko należymy do tej lepszej części Europy, ale że Warszawa była w tym momencie najfajniejszym miejscem na świecie, w którym można było się znaleźć.
Zbigniewa Boniek przyszedł do szatni?
Tak, powiedział, że nic się nie stało. I że we wtorek mamy wygrać ze Szkocją.
Kiedy premierem był pana ulubieniec Donald Tusk, to pewnie też by zajrzał.
Słyszałem, że od kiedy wyjechał do Brukseli, to zaczęliśmy wygrywać. Internet jest bezlitosny. Nie wiem, jaki to będzie miało na mnie wpływ, że Tusk został przewodniczącym Rady Europy, zakładam, że żaden, ale bardzo się cieszę, że został wyróżniony i mam nadzieję, że będzie nas godnie reprezentował.
Lewandowski opowiadał, że w szatni Bayernu koledzy żartowali, że remis z Polską wzięliby w ciemno.
Z Messutem Oezilem nie rozmawiałem, Lukas Podolski prosił mnie o bilety. Nie załatwiłem mu, więc pewnie będzie wkurzony. W 80 minucie chyba chciał mnie zabić, przyłożył z pola karnego tak mocno, że wiedziałem, że we mnie celował, ale piłka zeszła mu na poprzeczkę i przeżyłem. Fajnie będzie po powrocie do Londynu, będę nosił głowę do góry, a Niemcy będą się starali zmienić temat. Przynajmniej jakaś zmiana, bo zazwyczaj z kolegami klubowymi przegrywałem.
Tata napisał do pana smsa?
Nie. Ale jestem przekonany, że był dumny.
Podobno skoro nie zepsuło pana 80 tysięcy funtów tygodniowo, to teraz po meczu z Niemcami już zupełnie panu odbije.
Jakie 80 tysięcy? Nie doceniacie mnie. Według doniesień prasy i wszechwiedzących kibiców odbiło mi już dawno, więc nie ma się co martwić. Nie wiem, jaki będzie miał na mnie wpływ wynik meczu z Niemcami, jak zawiodę ze Szkocją, to przyznam, że za bardzo w siebie uwierzyłem. W sobotę wieczorem powiedziałem nawet, że połowa mnie żałuje, że jest drugi mecz, bo nie można się nacieszyć tym zwycięstwem. O imprezie po Szkocji nie myślę, najpierw boisko, do Londynu wracam w środę wieczorem. A może będzie tak, jak po meczu z Niemcami, kiedy tak bolała mnie głowa, że zasnąłem jak tylko przyłożyłem ją do poduszki. No dobra widziałem jeszcze jeden śmieszny rysunek w Internecie – polski kibic idzie z Narodowego i klnie pod nosem. Ciągnie za sobą flagę "Polacy, nic się nie stało". Media piszą, mówią, analizują, przypominają historię, powtarzają, że nigdy nie wygraliśmy z Niemcami. Gdybym pamiętał o tym wszystkim, wychodząc na boisko, to chyba bym zwariował. Muszę mieć czystą głowę, chociaż oczywiście nie udało się uciec od tego, że zwycięstwo byłoby odebrane w kategoriach cudu. To bardzo miłe uczucie być częścią ekipy, która weszła do historii polskiej piłki.
Jak Boruc znosi bycie rezerwowym?
Mam nadzieję, że jest wściekły. Nie, że mu źle życzę, ale kiedy ja siedziałem na ławce, lepiej było do mnie nie podchodzić. To u sportowca naturalne. Nigdy nie miałem do niego żalu o to, że gra, a ja nie, więc sądzę, że jest podobnie. Pierwszą osobą, która na boisku pogratulowała mi zwycięstwa z Niemcami był właśnie Artur, więc nasze relacje chyba nie są tak złe, jak wszyscy by chcieli.
Dlaczego podczas konferencji przed meczem Krychowiak nagle powiedział "Bierhoff" w środku zdania?
To był zakład, o nic, honorowy. Ja też miałem powiedzieć dwa zwroty, ale były łatwe i przeszło bez zauważenia. Ktoś namówił Grześka żeby powiedział "Birhof", a on oczywiście nie umie powiedzieć "Birhof", więc nagle wypalił z tym "Bierhoffem". Od siebie dodał jeszcze Didę. Byłem pod wrażeniem, nie mogłem przestać się śmiać, bo spodziewałem się, że zbuduje jakieś zdanie wokół Olivera Bierhoffa, coś o historii reprezentacji Niemiec, a on w środku zdania o żółtym słoniu powiedział "zielona żyrafa". Dwie minuty siedziałem bez słowa. Ponieważ wygraliśmy z Niemcami, dobra atmosfera na konferencji nie została obrócona przeciwko nam.
Podobno chcieliście zmienić szatnie na Narodowym. Wierzy pan w przesądy?
Nie, jestem pewny siebie. Nie wiem skąd to się bierze. W dniu meczu cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem widziałem się z parą znajomych. Graliśmy na play station i wypaliliśmy po kilka papierosów. Mówią do mnie: "Pięknie się przygotowujesz na tych Niemców". Powiedziałem im, że każdy ma swój sposób na niemyślenie, że to mnie w jakimś stopniu relaksuje. Dzień po meczu przyszli znowu, przynieśli mi paczkę. "Pal" - powtarzali.
Zgadza się pan, że prawdziwą sławę można zdobyć dopiero w reprezentacji, a nie w klubie?
Kasę zdobywa się w klubie, umiejętności też, szacunek w kadrze. Szacunek od kibiców ze swojego kraju, a to najcenniejsze. Od dziewięciu lat mieszkam w Anglii, może to zabrzmieć niepatriotycznie, ale czuję się trochę Anglikiem. Jakby mi pan kazał zaśpiewać God Save the Queen to bym dał radę, bo znam słowa, ale to absolutnie nigdy nie będzie mój hymn. Jestem stuprocentowym Polakiem, a gra dla reprezentacji jest największym zaszczytem, jaki mnie spotkał.
Wróci pan kiedyś do Polski?
Nie mam zielonego pojęcia. Wydawało mi się, że nie. Ale przyjechałem teraz do Polski i dobrze się tu czuję, lubię Warszawę. Może tak tu fajnie, bo wygraliśmy z Niemcami?
- rozmawiał Michał Kołodziejczyk