Korespondencja z Dortmundu
„You'll never walk alone" śpiewane przez 80 tys. niemieckich gardeł przed pierwszym gwizdkiem meczu z Hannoverem 96 robi wrażenie nie mniejsze niż oryginalne wykonanie tej futbolowej pieśni na Anfield Road w Liverpoolu. Ciarki naprawdę przechodzą po plecach. Nikt nie spodziewał się wówczas, jak ważnego znaczenia za 90 minut nabiorą te słowa.
Już trzy godziny przed spotkaniem żółto-czarna fala kibiców płynie z dworca kolejowego na stadion. Głośni, rozśpiewani, z nieodłącznym piwem w ręku. Powtarzający: „Kryzys? Jaki kryzys?! Dziś na pewno wygramy. To jest ten dzień". Na koszulkach obok Grosskreutzów, Hummelsów i Reusów – Piszczek i Błaszczykowski. Polonia Dortmund? Nie ma w tym żadnej przesady, nawet po odejściu Roberta Lewandowskiego do Monachium. Tu rzeczywiście można się poczuć jak w domu. Także w hotelu.
Od progu wita nas recepcjonistka, pani Klaudia. – Mówicie po polsku? Ja też, jestem z Opola, w Dortmundzie mieszkam dopiero od dziewięciu lat – tłumaczy z uśmiechem, choć jej niemiecki akcent nie zdradza polskich korzeni. Wyemigrowała za pracą. Sportem się nie interesuje, kiedyś trochę tańczyła. Na mecze nie chodzi.
Może to i lepiej. Uniknie takiego rozczarowania, jak rzesza fanów Borussii. Rozczarowania porównywalnego z zawiedzionym uczuciem. Bo futbol w Dortmundzie to czysta miłość, prawie religia. Czuje się to na każdym kroku – przejeżdżając obok pierwszej siedziby klubu, który w 1909 roku zakładali polscy emigranci, na Borsigplatz, gdzie świętuje się tytuły w pubach, sklepach i na ulicy. Codzienne życie w mieście upadłych hut i kopalń kręci się wokół Borussii.