Weekend nie był dobrą promocją polskiej piłki. A jeśli wydłużymy ten weekend do czwartku, kiedy Legia grała z Ajaksem, to zamiast słów pojawiają się kropki. Dopóki nasze kluby grają między sobą, wydaje się nam, że nie jest najgorzej. Dopiero w konfrontacji z drużynami zagranicznymi, i to nie tylko z tymi o znanych nazwach, widać, że sporo nam jeszcze brakuje.
U nas zachwyty pojawiają się zwykle wtedy, kiedy pada dużo bramek. W Zabrzu było ich w sobotę aż sześć. Górnik zremisował ze Śląskiem 3:3. Liczba goli rzadko bywa jednak miernikiem jakości, którą myli się z emocjami. Kiedy popatrzy się na bramki, które padły w Zabrzu, trudno pochwalić obrońców. Ale strzały były piękne i praktycznie nie do obrony. W piłce wszystko już było, niektóre sytuacje się powtarzają i coś przypominają. Strzał Mateusza Machaja z rzutu wolnego stanowił niemal kopię uderzenia Janusza Kupcewicza z meczu Polska – Francja o trzecie miejsce na mundialu w Hiszpanii. Miejsce prawie to samo, w Alicante piłka przeleciała obok dwuosobowego muru, tutaj trzyosobowy się rozpadł. Ale najważniejsze, że wpadła przy słupku do siatki.
Kilkanaście minut później Łukasz Madej zdobył bramkę podobną do tej, jaka w czwartek padła przy Łazienkowskiej. Tam Arkadiusz Milik biegł z piłką, a obrońcy Legii usuwali mu się z drogi. W Zabrzu podobnie zachowali się defensorzy Śląska. A jak już bawimy się w porównania, to proszę się przyjrzeć nowemu 18-letniemu bramkarzowi Śląska Jakubowi Wrąblowi. Nie dość, że zdolny, to przypomina jeszcze Manuela Neuera. Na razie z twarzy i ruchów.
Kibice w Zabrzu mieli co oglądać, ale pozostaje im świadomość, że niewiele z pięknych bramek wynika. Górnik ostatni raz wygrał na swoim stadionie z Górnikiem Łęczna 23 sierpnia. Może będzie lepiej, kiedy zostanie wreszcie ukończona budowa stadionu i zamiast trzech będzie mogło wejść 30 tysięcy kibiców. Ślimacząca się inwestycja wygląda tak samo, jak budowa drużyny Górnika i to chyba nie jest przypadek.
Wszyscy znów grali dla Legii. Lech tylko zremisował bezbramkowo z Cracovią na wyjeździe, a Jagiellonia niespodziewanie przegrała u siebie z Koroną 1:2. Niestety, polskie drużyny najlepiej się czują, gdy mogą przeszkadzać, a nie prowadzić grę.