Starszy pan z prawdziwymi sukcesami w roli trenera, nie lubiący konferencji prasowych, gdzie musiał odpowiadać na pytania mądre i głupi, a myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść i zapalić papierosa. Nie lukrował, nie obiecywał ani nie cytował Jana Pawła II, chociaż w podróżach na mecze nie rozstawał się w samolocie z różańcem. Zapowiadał ciężką wspólną pracę, stawiając akcent na "my": razem trenujemy, razem gramy, razem cieszymy się ze zwycięstw lub ponosimy odpowiedzialność za porażki.
Przyjmując ofertę chyba jednak inaczej sobie pracę u nas wyobrażał. Miał prawo sądzić, że reprezentacja, w której gra Robert Lewandowski, a poza nim zawodnicy Juventusu, Arsenalu, Aston Villi, Southampton, Romy, Torino, Lens, AEK Ateny, Trabzonsporu czy Wolfsburga są na tyle dobrzy, doświadczeni i odpowiedzialni, że wystarczy im tylko wskazać kierunek, a oni tym szlakiem pójdą.
Czytaj więcej
Fernando Santos był selekcjonerem reprezentacji Polski przez osiem miesięcy i zostawia po sobie spaloną ziemię. Cezary Kulesza ma kilka dni, żeby wybrać jego następcę, a już dwa razy się pomylił.
Nie powoływał debiutantów, bo nie znając polskich realiów, Ekstraklasy oraz obyczajów wolał postawić na piłkarzy sprawdzonych niż podejmować ryzyko. Z czasem pewnie i na to przyszłaby pora.
Santos nie miał też świadomości, że trafia na fatalny okres kadry, będący pewnego rodzaju dekadencją. Dostał drużynę skłóconą po mundialu w Katarze, każdy ciągnie w swoją stronę, a Lewandowski traci pozycję nie tylko z powodu coraz bardziej przeciętnych występów na boisku, ale i wywiadu, który pogorszył atmosferę. Jeśli tak przedstawia się kapitan, który przez lata był najważniejszą postacią kadry, to ci, którzy patrzyli w niego jak w obraz, mają prawo tracić wiarę.