We Frankfurcie – w przeciwieństwie do spotkania na Stadionie Narodowym – Polacy wyszli na boisko, by grać z mistrzami świata jak równy z równym. Nie postawili podwójnych zasieków i nie okopali się we własnym polu karnym. Chcieli i potrafili grać z Niemcami w piłkę.
Kamil Grosicki w rozmowie z „Rzeczpospolitą" podczas zgrupowania w Arłamowie wskazywał właśnie na mecz we Frankfurcie jako ten, który dał mu najwięcej pewności siebie.
Przed spotkaniem z Niemcami w Paryżu, które w czwartkowy wieczór będzie daniem głównym Euro, pojawia się pytanie: jaką reprezentację Polski zobaczymy? Tę z pierwszego eliminacyjnego spotkania – schowaną za podwójną gardą, ograniczającą się do wybijania piłki jak najdalej i liczącą wyłącznie na sporadyczne kontrataki, czy jednak tę z Frankfurtu, wychodzącą na mecz z Niemcami z podniesionym czołem.
Przebywający w La Baule jako ekspert TVP były reprezentant Polski, uczestnik mistrzostw świata z 2002 roku Marcin Żewłakow wierzy, że będziemy mieli do czynienia z tym drugim scenariuszem.
– Po zwycięstwie z Irlandią Północną widać, że z chłopaków zeszło powietrze. Jestem pewien, że na spotkanie z Niemcami wyjdą, by grać jak równy z równym. Nie będzie skomasowanej defensywy. Nic nie muszą, wszystko mogą. Nawet remis, nie wspominając o zwycięstwie, daje im awans z grupy.
Jednego można być pewnym: na Stade de France to Niemcy będą częściej przy piłce. Z oficjalnych statystyk UEFA wynika, że w Warszawie utrzymywali się w jej posiadaniu przez 62 procent czasu gry, we Frankfurcie przez 66. Różnica między tymi dwoma spotkaniami polega na tym, co robili zawodnicy Nawałki, gdy w końcu to oni mieli futbolówkę przy nodze. W Warszawie oddali zaledwie cztery strzały na bramkę Manuela Neuera (trzy celne, dwa gole), przy 22 próbach Niemców. Tyle samo mieli nasi rywale we Frankfurcie, ale tym razem Polacy aż 16 razy odpowiedzieli (obie drużyny zanotowały po dziewięć strzałów celnych).