Zatrudnienie Paulo Sousy i pierwsze, ubarwione fachowością oraz optymizmem wywiady nowego selekcjonera, ociepliły atmosferę wokół kadry. Biało-czerwoni w Budapeszcie długo testowali cierpliwość kibiców, aż wreszcie wynagrodzili im cierpienie efektowną kanonadą.
Pierwsza połowa była koszmarna. Polacy chcieli grać, bo atakowali rywali wysoko i agresywnie, ale nie wiedzieli jak. Podopieczni Sousy nie mieli pomysłu na przedarcie się przed zdyscyplinowaną obronę rywali, a Węgrom wystarczyła jedna akcja, żeby objąć prowadzenie. Roland Sallai wykorzystał prostopadłą piłkę z głębi pola i w sytuacji sam na sam pokonał Wojciecha Szczęsnego.
Podanie, które przeszyło naszą obronę, poprzedził nieudany wrzut z autu pod polem karnym rywali. Na ucieczkę Sallaia pozwolił Jan Bednarek, który zaspał i nie dostał pomocy od debiutującego w reprezentacji Michała Helika.
Widać było, że czwartkowy mecz jest dla Polaków początkiem nowej ery, a Węgrzy grają już 25. mecz pod wodzą Marco Rossiego. Nasi piłkarze na pierwszy strzał pracowali prawie pół godziny - niecelnie główkował Arkadiusz Milik - a Robert Lewandowski w poszukiwaniu piłki cofał się nawet do linii środkowej. Właśnie po stracie kapitana, kiedy osaczyło go dwóch rywali, padł kolejny gol.
Węgrzy ruszyli z szybką akcją w pole karne, tam zaczął się ping-pong, a w zamieszaniu najsprytniejszy był Adam Szalai. Sousa zareagował błyskawicznie i wpuścił na boisko Kamila Jóźwiaka, Kamila Glika oraz Krzysztofa Piątka, jakby przyznał się do błędów przy wyborze składu. To przyniosło skutek.