Ćwierć wieku temu Anglicy organizowali Euro na własnej ziemi, kibice śpiewali, że futbol wrócił do domu, a reprezentacja na oczach królowej Elżbiety II miała sięgnąć po upragniony tytuł.
Pech chciał, że gospodarze trafili na Niemców, doszło do rzutów karnych, a Gareth Southgate, choć wcześniej tylko raz – w meczu ligowym i bez efektów – wykonywał jedenastkę, odważył się podejść do piłki. Na oczach 75 tys. widzów na Wembley uderzył najgorzej, jak mógł i Anglicy nie awansowali do finału.
– Teraz będą o mnie mówić: to ten idiota, który nie strzelił karnego – nie miał złudzeń. Podobno nawet buddyjski mnich, do którego wybrał się podczas podróży poślubnej na Bali, by uciec od problemów i znaleźć wewnętrzny spokój, rozpoznał w nim człowieka skazanego przez Anglików na banicję.
22 lata później Southgate, już jako selekcjoner, przełamał wiszącą nad reprezentacją klątwę i po pierwszym wygranym przez Anglię konkursie karnych mógł rzucić się w ramiona swoich piłkarzy. Nie zapomniał jednak o pokonanych Kolumbijczykach, wiedział, co przeżywają, czuł się w obowiązku podnieść ich na duchu, przytulał i pocieszał.
Ten obrazek z mundialu w Rosji mówi o nim więcej niż milion słów. Grzeczny był od dziecka. Kiedy po meczu juniorów Crystal Palace z drużyną brytyjskiej armii podszedł uścisnąć dłoń i podziękować za grę każdemu z przeciwników, trener wziął go na bok i powiedział: „Gareth, na twoim miejscu zostałbym agentem turystycznym. Jeśli będziesz tak dalej się zachowywać, nie sądzę, by futbol był dla ciebie".