Jeśli mecz z Węgrami (1:2) miał być miarą postępu, który zrobiła reprezentacja za kadencji Portugalczyka, to najwyraźniej stoimy w miejscu. Poniedziałkowe spotkanie na Stadionie Narodowym było demonstracją przeciętności.
Polacy po słabym występie przegrali z rywalem, który już wcześniej stracił szansę na drugie miejsce w grupie, a do Warszawy przyleciał poważnie osłabiony. Zabrakło na boisku Laszlo Kleinheislera, Petera Gulacsiego, Willego Orbana i Dominika Szoboszlaia, a to filary reprezentacji Węgier. Sousa liczył, że sięgnie po zwycięstwo, posyłając do gry rezerwowych.
Powrót marzyciela
Efekt był taki, że zobaczyliśmy drużynę z podciętymi skrzydłami. Mecz jako widzowie zaczęli liderzy: Robert Lewandowski, Kamil Glik, Grzegorz Krychowiak (pauzował za żółte kartki) i Piotr Zieliński. Na boisko po przerwie wszedł jedynie ten ostatni.
– Zrealizowaliśmy cel, jakim był awans do baraży, i uznaliśmy, że to dobry moment, aby zrobić krok do przodu, bo drużyna musi rosnąć. Chcieliśmy dać młodszym więcej odpowiedzialności, stworzyć im możliwość bycia liderami. Niestety, nie każdy był w najwyższej formie. Wszyscy spisaliśmy się poniżej potencjału. Cały zespół, także ja – przyznał po meczu Sousa.
Czytaj więcej
- Jestem trenerem, który nie boi się podejmowania decyzji. To był czas, żeby dać więcej odpowiedzialności młodym - mówi po meczu Polska - Węgry (1:2) selekcjoner Paulo Sousa.