Kto wie, czy to nie jest większe zwycięstwo Leo Beenhakkera niż to, które jego drużyna odniosła nad Estonią. Moda na reprezentację, która awansowała do wielkiego turnieju, to coś naturalnego.
Przeżywaliśmy ją za Engela i Janasa, ale tym razem chodzi o coś innego. Mecze kadry po sukcesie w eliminacjach nie stały się objazdowym benefisem, piłkarzom nie poprzewracało się w głowach, trenerowi tym bardziej. Beenhakker dalej dokonuje swoich zwyczajnych cudów, a kibice widzą, że reprezentacja zbiera się, bo ma jakieś zadanie do wykonania, a nie dlatego, że taki termin był wpisany do umowy z telewizją i trzeba zagrać z byle kim, żeby wszyscy zarobili. Tak też bywało, i to całkiem niedawno.
Trenerowi udało się przekonać reprezentantów, że każdy znów ma pustą kartkę do zapisania, a jeśli komuś brakuje motywacji, to w przedpokoju kadry czekają młodzi zdolni i oni chętnie zajmą wolne miejsce. Że to możliwe, ci młodzi udowodnili, pokonując najpierw Finlandię, a teraz Estonię. Nie wszyscy kibice potrafiliby ich rozpoznać w komplecie na zdjęciu, jedni nie mają nawet miejsca w swoich drużynach klubowych (Jakub Wawrzyniak), inni dopiero je wywalczyli (Adam Kokoszka, Michał Pazdan), w kadrze odnajdują się jednak świetnie.
Chciałoby się to samo napisać o liderze strzelców ekstraklasy Marku Zieńczuku, ale niestety wciąż nie ma powodów. Trudno nawet Zieńczukowi wytknąć jakieś błędy: on po prostu nie jest sobą z Wisły i nie daje drużynie nic, czego by ona wcześniej nie miała. Z Łukaszem Gargułą i Radosławem Matusiakiem jest inaczej: ani jeden, ani drugi nie są jeszcze w takiej formie jak w eliminacjach, ale najostrzejsze zakręty mają już za sobą.
Kadra grała w tym roku trzy razy, trzy razy wygrała, kandydatów do drużyny na Euro przybywa. Polerowanie pomnika postawionego Beenhakkerowi po awansie powoli staje się nudne, ale jaka to przyjemna nuda.