Superniedziela w Anglii zaczęła się zgodnie z planem. Mało kto wierzył, że okupujący środek tabeli Liverpool wygra na Old Trafford. Ale też nikt nie wątpił, że napsuje krwi United. Nawet Jose Mourinho, siedzący na trybunach i obserwujący najbliższego rywala Realu w Lidze Mistrzów (pierwszy mecz 1/8 finału z Manchesterem już 13 lutego w Madrycie).
Zobaczył słabą, jak na angielskie standardy, pierwszą połowę z golem Robina van Persiego i emocjonującą drugą z asystą Holendra przy bramce zaliczonej Nemanji Vidiciowi (piłka otarła się o Serba po strzale głową Patrice'a Evry) oraz nieudaną pogonią Liverpoolu.
– Van Persie da United tytuł – przekonuje Arsene Wenger. – W ubiegłym sezonie zdobył w lidze 30 goli, w tym może być podobnie. To wciąż bolesne widzieć go w koszulce innej drużyny – przyznaje menedżer Arsenalu.
Guardiola w City?
Nie mniej bolesna dla Wengera była porażka z Manchesterem City, pierwsza z tym przeciwnikiem przed własną publicznością od 1975 r.
O zwycięstwie ciężko było myśleć już po dziesięciu minutach, gdy Laurent Koscielny przewrócił w polu karnym Edina Dżeko i dostał czerwoną kartkę. Wojciech Szczęsny jedenastkę Bośniaka obronił: trochę dzięki refleksowi, trochę dzięki szczęściu. Dżeko kopnął w sam środek, Polak rzucił się w swoją lewą stronę, ale nogami zdołał jeszcze odbić piłkę na słupek, a następnie złapać ją w ręce na linii bramkowej. Ale później potężnego uderzenia Jamesa Milnera i dobitki Dżeko po strzale Carlosa Teveza zatrzymać nie był w stanie.