Z daleka czasem widać lepiej

To były eliminacje cudów Leo Beenhakkera. Szukający wyzwań trener i piłkarze załamani klęską na mundialu spotkali się w idealnym momencie. On mówił, oni chcieli słuchać

Aktualizacja: 19.11.2007 01:40 Publikacja: 19.11.2007 01:38

Z daleka czasem widać lepiej

Foto: Rzeczpospolita

Zanim Holender zaczął przeciągać na swoją stronę Księżyca piłkarzy, zaprosił tam Nikolausa von Doetinchema. Młody Niemiec, dyrektor polskiego oddziału firmy marketingowej SportFive, pomagał PZPN znaleźć następcę Pawła Janasa i po pierwszej rozmowie z Beenhakkerem wiedział, że to jest ktoś, kogo szukał.

Nie ze względu na życiorys, a w nim trzy tytuły mistrza Hiszpanii z Realem, ale ten błysk w oku, zapał i ciekawość świata, które bardziej pasowały do rówieśnika von Doetinchema niż 64-latka, który zwiedził już pół świata i przeżył prawie wszystko.

Był przełom czerwca i lipca 2006 r. Mistrzostwa w Niemczech jeszcze trwały, ale już bez Polaków, wkrótce miały ruszyć eliminacje Euro w grupie, w której nikt nie dawał nam szans na awans. Kibice chcieli wreszcie trenera z zagranicy, prezes Michał Listkiewicz chciał mieć spokój.

0 - żaden piłkarz nie wystąpił we wszystkich 19 spotkaniach za kadencji Beenhakkera

Kandydatów było kilku, ale Beenhakker trzymał najmocniejsze karty. Z Trynidadem i Tobago pokazał właśnie, jak wprowadzić do finałów mistrzostw świata najmniejsze państwo, jakie kiedykolwiek w nich grało. Miał głośne nazwisko, w Polsce dobrych znajomych – Jana de Zeeuwa i Bogusława Kaczmarka – a do tego był tani. 600 tysięcy euro rocznej pensji mogło szokować polskich trenerów, ale dla większości kandydatów z zagranicy nie było propozycją, którą przyjmuje się bez namysłu.

Holenderscy dziennikarze wspominają dzisiaj, że oni też pukali się w głowę, gdy słyszeli, że Leo zamienia ciepłe życie bohatera Trynidadu i Tobago na polską niepewność, ale to nie był pierwszy raz, gdy ich zaskoczył. Takimi niespodziankami od lat budował swój wizerunek. Z ponad 100 holenderskich trenerów pracujących dzisiaj z zagranicznymi drużynami jest najstarszy i najdłużej objeżdża świat, więc zdążyli się przyzwyczaić. Doprowadził do zerwania kontraktu w Arabii Saudyjskiej, bo nie chciał ustąpić szejkom mającym inne zdanie na temat tego, ile razy dziennie drużyna ma trenować, a w Trynidadzie i Tobago nie tylko namówił Dwighta Yorke’a do powrotu do poważnej gry, ale też kazał mu stać się defensywnym pomocnikiem, co wydawało się herezją, a doprowadziło tę drużynę do mundialu.

Holendrzy zastąpili Anglików w roli misjonarzy futbolu dzięki temu, że są dobrze wykształceni, otwarci i wiele od siebie wymagają, a Beenhakker jest jak dziekan ich korpusu. Dla Polaków był jednak zagadką. Jerzy Dudek, który poznał go w Feyenoordzie, tuż po ogłoszeniu, kto jest nowym szefem kadry, odbierał telefon za telefonem. Koledzy z drużyny chcieli wiedzieć, co odtąd będzie wolno robić, a czego nie. Szybko się okazało, że to nie oni powinni bać się Holendra najbardziej.

Beenhakker obiecał sukcesy, ale postawił warunki, których w PZPN jeszcze nikt od trenera nie słyszał. Zgrupowania kadry przestały być wesołymi wycieczkami działaczy mieszkających w tych samych hotelach i poklepujących piłkarzy po plecach. U Holendra drużyna musiała być zostawiona sam na sam z trenerami i zadaniem do wykonania.

Za zamkniętymi drzwiami hotelu i szatni Leo staje się innym człowiekiem. Wyniosły wobec innych dla piłkarzy jest raz ojcem, raz kumplem wmawiającym każdemu z nich, że może być wielki, a pewność siebie, nawet na granicy arogancji, nie jest w futbolu wadą. Po żołnierskim wdzięku Pawła Janasa, który im bliżej mundialu, tym bardziej zamykał się przed światem, nikt nie był tej drużynie potrzebny tak bardzo jak trener, który lubi mówić, ale też słuchać.

100 lat Konkursu Chopinowskiego
z „Rzeczpospolitą”

CZYTAJ WIĘCEJ

10 zwycięstw - w 19 meczach odniosła reprezentacja prowadzona przez Leo Beenhakkera

Mimo pierwszych porażek z Danią i Finlandią piłkarze poszli za Beenhakkerem właśnie dlatego, że był wobec nich uczciwy i lojalny. Potrafi powiedzieć na konferencji po meczu, że grali okropnie, ale w chwilach sukcesów wszystkie zasługi pozostawia im. Broni ich przed krytykami, jak Macieja Żurawskiego w prasie, a swojego pierwszego asystenta Dariusza Dziekanowskiego przed sejmową komisją. Wydeptuje im ścieżki w klubach, jak Radosławowi Matusiakowi. Odsuwając Jerzego Dudka, pokazał, że dawne znajomości nie mają żadnego znaczenia.

Liczyło się tylko dobro drużyny, dlatego Mariuszowi Lewandowskiemu puścił w niepamięć dąsy przy zejściu z boiska w Kazachstanie, a Tomasza Kuszczaka potrafił przywołać do porządku, gdy ponosiła go ambicja. Przywiązywał się do swoich odkryć, ale w granicach rozsądku.

Matusiak, strzelec jedynego gola w pierwszym meczu z Belgami, w sobotę w Chorzowie siedział tylko na trybunach. Ebiego Smolarka Beenhakker znał z tej drużyny najwcześniej, ale eliminacje kazał mu zaczynać na ławce rezerwowych, w pierwszym składzie wystawił go dopiero z Kazachstanem i to dlatego, że kontuzję miał Jacek Krzynówek. Tak jakby chciał mu powiedzieć: ja jestem z holenderskiej szkoły, ty też i dlatego od ciebie będę wymagał najwięcej, czy ci się to podoba, czy nie.

Nauczył piłkarzy, żeby wygranych nie przeceniać, na porażkach się uczyć, a wrogów lekceważyć. I sam tak robił, gdy słyszał, co mówią za jego plecami polscy trenerzy, albo czytał w gazetach, że ma tajną umowę z Trynidadem i Tobago, a w Polsce pracuje nielegalnie i zaraz przyjdzie po niego kontroler z urzędu pracy.

Za długo żyje, by nie wiedzieć, że tak jest niemal wszędzie, gdzie pojawia się obcy. Jego patronowi Rinusowi Michelsowi Niemcy też kiedyś nie chcieli dać licencji, gdy chciał prowadzić Hamburger SV, bo wytknęli mu, że nie skończył ich akademii w Kolonii.

Z daleka czasami widać lepiej. Beenhakker nie rozumiał, dlaczego polski piłkarz miałby bać się spróbować wygrać z Portugalią i dlaczego nazwa zagranicznego klubu przy nazwisku miałaby być wystarczającym powodem, by cenić kogoś wyżej niż równie utalentowanego piłkarza z polskiej ligi. Składał drużynę z takich części, jakie miał. Dobierał je, jak mu się podobało, nie słuchając żadnych podszeptów poza tymi z własnego sztabu. Nie narzekał, nie słuchał pesymistów. Do Brukseli jechał bez jedenastu piłkarzy kontuzjowanych lub zawieszonych za kartki, ale po zwycięstwo. W Mariuszu Lewandowskim dostrzegł kandydata na generała, choć u wszystkich trenerów był on tylko adiutantem, Jacka Krzynówka nie bał się przesunąć na środek pomocy.

Wiele piłkarzom dał, ale i dużo dostał w zamian. Przede wszystkim zaufanie i szacunek, których nie znalazł choćby w Holandii, gdy dwa razy pracował z kadrą, bo tam był tylko dodatkiem do Ruuda Gullitta i Marco van Bastena. W Polsce jest zupełnie inaczej. Dzięki Beenhakkerowi powstała grupa piłkarzy, którzy dobrze się ze sobą czują, nauczyli się wygrywać wbrew wszystkiemu i jednego tylko nie mogą znieść – gdy ktoś nadal traktuje ich z lekceważeniem.

Piłka nożna
Barcelona mogła uciec Realowi Madryt. Ale nie wykorzystała okazji
Piłka nożna
Mats Hummels kończy karierę. „Stał się wzorem do naśladowania dla całego pokolenia obrońców”
Piłka nożna
Dekada sukcesów. Kevin de Bruyne odchodzi z Manchesteru City
Piłka nożna
Gianni Infantino czeka na Rosjan. „Czas przekręcić kartkę”
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Piłka nożna
Cezary Kulesza nie uwiódł Europy. Przegrał wybory do władz UEFA