Hiszpańska prasa pisała, że ten mecz to najlepszy prezent pod choinkę, jaki wszystkim kibicom mógł dać futbol, ale rola Świętych Mikołajów przerosła piłkarzy trenera Franka Rijkaarda.
Po boisku w Barcelonie biegało 600 milionów euro, w obu drużynach od gwiazd aż się roiło, a żeby przewaga Realu – przynajmniej na papierze – nie była zbyt duża, trener gospodarzy pozwolił zagrać od pierwszej minuty Ronaldinho. Brazylijczyk wypadł słabo, przewracał się przy każdym ostrzejszym starciu z rywalem, a potem domagał się odgwizdania faulu. Nieskutecznie.
Na powtórkę ostatniego meczu między tymi rywalami na Camp Nou (3:3) ochotę mieli chyba tylko kibice. Obie drużyny zagrały niby-ofensywnie, ale defensywa i jednych, i drugich składała się głównie ze stoperów. Taktyka Barcelony, opierająca się od początku sezonu na tym, by jak najszybciej podać piłkę do Leo Messiego, pod nieobecność kontuzjowanego Argentyńczyka legła w gruzach.
Jedynego gola meczu strzelił w pierwszej połowie Julio Baptista. W drugiej części piłkarze z Madrytu seryjnie marnowali okazje do podwyższenia rezultatu, a gospodarze z polotem zaczęli grać dopiero w ostatnim kwadransie, gdy na boisku pojawiła się młodzież – Giovani Dos Santos i Bojan Krkić.
Kibice, którzy liczyli na to, że po raz kolejny sprawdzi się porzekadło o „niewykorzystanych sytuacjach, które lubią się mścić” i Barcelona w końcu wyrówna, obeszli się smakiem. Iker Casillas interweniował równie często jak w poprzednich meczach, a że dotychczas robił to skutecznie aż 137 razy i teraz nie dał się pokonać.