- Gdy najbogatszy niemiecki klub kupuje za 14 mln euro brazylijskiego nastolatka i oferuje mu dochody, których nie może osiągnąć większość głów rodzin przez lata ciężkiej pracy, to coś tu nie gra – grzmi szef parlamentu Norbert Lammert. Politycy nagle zauważyli, że w Niemczech jedni zarabiają miliony, a inni ledwo wiążą koniec z końcem, na wyścigi więc karcą bogaczy i zapewniają o swym współczuciu tych, którzy w pocie czoła tworzą niemiecki dobrobyt, a nie korzystają z jego owoców.
W tym duchu wypowiedział się prezydent Horst Köhler, ostrzegając przed skutkami społecznymi podziału na biednych i coraz bogatszych. Wcześniej zrobiła to – jako szefowa CDU – kanclerz Angela Merkel i przywódcy SPD. – Płacowe ekscesy strasznie mnie złoszczą – ogłosił w wigilijnym wywiadzie Norbert Lammert z CDU.
Kilka tygodni temu okazało się, że grupa czołowych menedżerów Porsche dostała w tym roku do podziału 112 mln euro, z czego 60 mln zgarnął szef koncernu. Szef Daimlera musiał się zadowolić 50 mln euro; otrzymał je mimo fiaska fuzji z Chryslerem. Te informacje zszokowały Niemcy. Do tej pory przywódcy związkowi straszyli dzieci szefem Deutsche Banku Josefem Ackermannem, który zarabia mniej więcej milion euro miesięcznie. Teraz mają nowych wrogów. – Dobrze, że zaczynamy się bronić – konkluduje Frank Bsirske, szef potężnej centrali związkowej Verdi.
– Kierujemy się jasnym systemem wartości. Wzorem postępowania jest dla nas uczciwy kupiec. Moralności nie da się zmierzyć za pomocą cyfr – odpowiada Jürgen Thumann, szef Związku Niemieckiego Przemysłu. Ale związkowcy sięgają po dane statystyczne, z których wynika, że dochody najmniej zarabiających spadły w ostatnich kilkunastu latach o 13 proc., a dochody najlepiej uposażonych wzrosły o jedną trzecią. – Populiści postępują nieodpowiedzialnie, rysując obraz głęboko podzielonego kraju – kwituje „Frankfurter Allgemeine Zeitung“ i stwierdza, że Niemcy są bardzo egalitarnym społeczeństwem, a koncentracja kapitału jest wyższa nawet w Szwecji.