Rz: Przeprowadzka na najbliższe pół roku z Heerenveen do Wisły to powrót przegranego czy tylko przerwa przed drugą próbą podbicia Europy?
Radosław Matusiak: Na pewno nie powrót wygranego. Nie będę nikomu oczu mydlił i czarował, że w Palermo, a potem w Heerenveen było ekstra. Gdybym dobrze grał i strzelał bramki, to nikt by mnie do Polski nie puścił. W pewnym sensie to moja porażka, ale jakieś jasne strony mimo wszystko staram się dostrzec. Czegoś się tam nauczyłem, trenowałem dzień w dzień ze świetnymi zawodnikami. Przekonałem się na własnej skórze, jak w silnych ligach wygląda walka o miejsce w składzie. Nie jest powiedziane, że do Holandii nie wrócę, choć wiele wskazuje, że w Wiśle zostanę dłużej niż pół roku. Kluby o tym rozmawiają i ja również bym tego chciał.
To dlaczego nie udało się na Zachodzie?
Może jestem za słaby, może nie dano mi szansy, zwłaszcza we Włoszech. Pretensje do siebie mam przede wszystkim o niepowodzenie w Heerenveen, bo Palermo to trochę inna historia. We Włoszech zabił mnie ciężki trening. Byłem ospały, wolny, przygotowany do gry dużo gorzej niż wtedy, gdy grałem w Bełchatowie. W Holandii odzyskałem formę, wprawdzie nie grałem w pierwszym składzie, ale czułem, że tam chcą na mnie stawiać. A we Włoszech nie, o to mam trochę żalu. Gdy strzeliłem bramkę Ascoli w swoim debiucie w pierwszej jedenastce, nawet trener Francesco Guidolin powiedział, że może trzeba było częściej wystawiać Matusiaka.
Ale potem tego nie robił.