Jeśli kolejne mecze Arsenalu z Liverpoolem mają wyglądać tak jak ten, to szkoda, że w najbliższych dniach będą tylko dwa: w sobotę w Premiership i we wtorek w ćwierćfinałowym rewanżu w LM. Trudno było od tego spotkania oderwać wzrok, choć kibice Arsenalu pewnie zechcą je zapomnieć jak najszybciej. Arsene Wenger również, zwłaszcza te chwile, gdy wyskakiwał ze swojej ławki, łapiąc się za głowę, albo robił awantury sędziemu technicznemu.
Drużyna Wengera zremisowała, bo miała pecha, a Liver-pool - bo miał Stevena Gerrarda. Jednym nieszczęściem Arsenalu był tego wieczoru sędzia Peter Vink, drugim Niclas Bendtner. Vink nie zauważył, jak w 66. minucie Dirk Kuyt łapie za ramię i wywraca w polu karnym Aleksandra Hleba. Bendtner niedługo później wybił piłkę z bramki Liverpoolu po strzale swojego kolegi Cesca Fabregasa.
Sytuacja była zabawna, choć raczej nie dla Bendtnera: po rajdzie lewą stroną Emmanuel Adebayor podał w pole karne, tam Fabregas trącił piłkę wślizgiem, a stojący na jej drodze do bramki Bendtner rozpaczliwie próbował podjąć jakąś decyzję. Najbardziej oczywista - podskoczyć – wydawała mu się chyba za prosta, bo ostatecznie wykonał jakiś dziwny taniec. Przyjął piłkę jedną nogą, próbował dobijać drugą, ale nawet gdyby zdążył, stał na pozycji spalonej.
Duńczyk łapał się za głowę ze wstydu, Wenger na ławce miotał przekleństwa. Mogło być 3:1, a pozostało 1:1. We wtorek Liverpool będzie mógł ćwiczyć dalej swoje manewry obronne, tyle że już na własnym boisku. I jak tu nie wierzyć, że Rafael Benitez ma sposób na puchary?
Każdy sposób jest dobry, jeśli ma się w składzie takiego piłkarza jak Gerrard. Liverpool przegrywał od 23. minuty, kiedy Adebayor wyskoczył najwyżej do dośrodkowania Robina van Persiego. Do tej chwili piłkarze Beniteza nie stworzyli żadnej okazji, ale po bramce Adebayora ruszyli na chwilę odważniej do przodu i już pierwszą szansę zamienili na gola.