Z wielkimi turniejami reprezentacji często jest tak, że smaku dodają im głównie narodowe emocje. Gdy już opadną, okazuje się, że tak naprawdę większość meczów było tylko ułomną kopią tego, co możemy oglądać w serialu o Lidze Mistrzów. Gwiazdy przyjeżdżają zmęczone, konfliktów jest więcej niż ładnych bramek. Trener Arsenalu Londyn Arsene Wenger od lat powtarza uparcie, że czas reprezentacji się kończy, a prawdziwe życie jest w klubach.
W Austrii i Szwajcarii Wenger swoją złotą myślą się nie dzieli. To jak na razie turniej, w którym nie brakuje niczego: niespodzianek, dramatów, pięknej gry, nawet polskich emocji do końca rundy grupowej. Pierwszy odpadł z Euro 2008 jeden z gospodarzy, po nim mistrzowie Europy z Grecji, niedługo później Czesi, włoscy i francuscy finaliści mistrzostw świata szybko znaleźli się nad przepaścią. Meczów, które będą wspominane latami, już jest więcej niż w całym ostatnim mundialu. Nie wiadomo, który wybrać: zwycięstwo Holandii nad Włochami czy nad Francją? Pierwszą wygraną Turków w niesamowitych okolicznościach czy drugą, dającą im awans do ćwierćfinału? Wśród bohaterów, i tragicznych, i pozytywnych, też można przebierać: schodzący do szatni o kulach Alexander Frei, zapłakany Petr Cech, Dirk Kuyt przytulający córeczkę po meczu z Francją.
Nie wspominając o obsadzonym w roli czarnego charakteru Howardzie Webbie. Obawy okazały się tym razem nieuzasadnione. To nie jest piąta woda po rozgrywkach klubowych, ale czyste źródło. Nawet główne postaci tego sezonu w Lidze Mistrzów pozostały sobą: Edwin van der Sar ratuje Holandię, tak jak ratował Manchester United, Cristiano Ronaldo napędza ataki Portugalii. Za tymi, którzy odpadli, płakało niewielu. Greków pożegnano, cytując jedną z holenderskich gazet, jak stary zegar, który zdejmuje się ze ściany. Czeska zachowawczość też się nie spodobała. Euro należy do tych, którzy chcą atakować i grać ładnie. Jak Portugalczycy, czasami popisujący się sztuczkami technicznymi do przesady, czy Hiszpanie, którzy wyglądają, jakby autentycznie cierpieli, gdy rywal odbiera im piłkę i nie pozwala jej podawać między sobą bez końca. I oczywiście Holendrzy (na zdjęciu Arjen Robben): podczas ich meczów można zapomnieć, że jest w futbolu coś takiego jak taktyka, i że często zwycięża ten, kto okaże się bardziej sprytny i wyrachowany. Grają z taką radością, jakby byli grupą chłopaków, którzy skrzyknęli się na podwórku i postanowili pokonać mistrzów i wicemistrzów świata. Czy ktoś pamięta z meczów z Włochami i Francją jakiś wyjątkowo brutalny faul Holendra?
Ćwierćfinały i półfinały obiecują jeszcze więcej, nie tylko ze strony Holandii czy Hiszpanii. Jest w nich też efektowna Chorwacja, waleczna Turcja, są grający słabo, ale skutecznie Niemcy. Kto w Austrii i Szwajcarii wychodził na boisko, by przede wszystkim uniknąć porażki, temu została już tylko rola kibica, takiego jak my. I Arsene Wenger.