„Niewiarygodne, ale prawdziwe — napisała o tym meczu «Marca» — Atletico rozpaliło ligę na nowo”. To był jeden z najbardziej niesamowitych wieczorów sezonu, dramat w kilku aktach, z siedmioma bramkami i niezliczonymi szansami na następne gole. W ostatnich 20 minutach meczu w Madrycie nie było już taktyki, podziału na obrońców i napastników, tylko walka i atak za atakiem, po obu stronach. Barcelona prowadziła trzykrotnie, po raz ostatni — 3:2 — na dziesięć minut przed końcem, ale nie obroniła nawet remisu. Teraz nikt już w obozie lidera nie będzie zbywał pytań o kryzys formy machnięciem ręki. Na początku lutego było 12 pkt przewagi nad Realem, a teraz są ledwie cztery. Wliczając remis w Lyonie w Lidze Mistrzów, Barcelona nie wygrała żadnego z czterech ostatnich spotkań.
Trener Pep Guardiola ma trzy problemy. Pierwszy to rywale, którzy przestali wierzyć, że Barcelona jest drużyną z innej galaktyki. Drugi to jego piłkarze, którzy przestali wierzyć w siebie. A trzecim problemem jest Real, wykorzystujący każde potknięcie lidera. Od kiedy w Madrycie pracuje Juande Ramos, trener ze spojrzeniem inkwizytora, Real stał się inną drużyną. W sobotę wygrał 10 ligowe spotkanie z rzędu, 2:0 z Espanyolem, który tydzień temu pokonał Barcelonę na Camp Nou. Obrońca tytułu poczuł krew, a piłkarze lidera są coraz bardziej roztrzęsieni. Mecz w Madrycie zaczął się dla nich wspaniale, prowadzili 2:0 już po 30 minutach, po ładnych golach Henry'ego i Leo Messiego. Ale jeszcze w pierwszej połowie Diego Forlan zdobył gola na 2:1, a po przerwie zaczęło się szaleństwo. Sergio Aguero wyrównał, potem był niepodyktowany rzut karny dla Atletico i świetne okazje Aguero i Forlana. Ten drugi spudłował będąc kilka metrów przed bramką i chwilę później prowadziła już Barcelona, dzięki bramce Thierry'ego Henry z kontrataku. Atletico wyrównało sześć minut później, z rzutu karnego po faulu Henry'ego na Florencie Sinama-Pongolle. A w przedostatniej minucie Aguero dał gospodarzom zwycięstwo, strzelając niemal dokładnie w to samo miejsce bramki, co Messi kilkadziesiąt minut wcześniej. Za tydzień Atletico spotyka się z Realem. Wtedy się okaże, czy liga została rozpalona na krótko, czy na dłużej.
Real też ma swój problem. Nazywa się Liverpool, właśnie przegrał z Middlesbrough 0:2 i gdy 10 marca spotka się z Realem na Anfield Road w rewanżu 1/8 finału Ligi Mistrzów (pierwszy mecz wygrał 1:0), może mieć już jasność: tytułu w Premiership nie zdobędziemy, trzeba się skupić na LM. Liverpool spadł właśnie na trzecie miejsce w lidze — za Chelsea, która wygrała kolejny mecz pod ręką Guusa Hiddinka. Zespół Rafaela Beniteza traci już siedem punktów do Manchesteru United, który w ten weekend nie grał w Premiership, był zajęty zdobywaniem pierwszego trofeum w tym sezonie. Wygrał z Tottenhamem w finale Pucharu Ligi po rzutach karnych, Edwina van der Sara świetnie zastępował Ben Foster, a Tomasz Kuszczak siedział na ławce.
Najbardziej rozrzutną drużyną ostatnich tygodni w Anglii jest jednak nie Liverpool, a Arsenal. Gra pięknie i nic z tego nie wynika, właśnie czwarty raz z rzędu zremisował w lidze 0:0. Na razie jest poza miejscem dającym prawo gry w LM albo eliminacjach do niej, traci już 6 pkt do czwartej Aston Villi.
Z liderów wielkich lig tylko Lyon (wygrana z Rennes) i Manchester spokojnie zrobiły w ten weekend swoje. W Bundeslidze prowadzenie zmienia się regularnie, właśnie nowym liderem została Hertha (jeszcze bez Łukasza Piszczka, po kontuzji strzelił gola w drużynie rezerw). Lider dotychczasowy, Hamburger SV, przegrał u siebie z Wolfsburgiem. Klub w którym do niedawna był Jacek Krzynówek dopisał się w rundzie rewanżowej do listy kandydatów do mistrzostwa, już zrównał się punktami z Bayernem i wyprzedził go w tabeli lepszym bilansem bramek. Na liście kandydatów jest ciągle mistrz jesieni Hoffenheim, ale coraz niżej, bo ostatnie zwycięstwo odniósł jeszcze w styczniu.