Pep Guardiola wcale się do podnoszenia trofeum nie spieszył. Raz już miał okazję zrobić to jako piłkarz, 17 lat temu, teraz chciał oddać całą scenę drużynie. Ale drużyna wysłała Thierry’ego Henry, który zajął się trenerem jak należy. Podprowadził go bliżej trybun, dał Puchar Europy i wypchnął Guardiolę do przodu. A potem wszyscy ruszyli na swojego szefa, by podrzucić go na rękach. Gdy niedługo później szef siadał za stołem konferencyjnym, cała sala biła mu brawo.
[srodtytul]Podanie Xaviego[/srodtytul]
Tak fetowano trenera, który jest młodszy od bramkarza rywali Edwina van der Sara, a już zdążył dać Barcelonie pierwszą w historii potrójną koronę. Zrobił to w pierwszym sezonie pracy i w takim stylu, że w środę nawet w Madrycie byli dumni z Barcelony. Zbudował drużynę, która ma swój niepodrabialny styl. Stawia na piękno i na tych, których sama sobie wychowała. Na trenera, który wcześniej był na Camp Nou kapitanem, a jeszcze wcześniej chłopcem do podawania piłek. Na uczniów swojej akademii La Masia, których w finale wystawiła aż siedmiu.
Zachwycali cały sezon, powtórzyli to w finale. Poza pierwszymi minutami, gdy przejęci stawką wchodzili sobie nawzajem w drogę i popełniali błędy, byli tą Barceloną, którą dobrze znamy z ostatnich miesięcy. Pozostali wierni swoim zasadom futbolu, o to Guardiola prosił ich najmocniej.
Niby wszyscy rywale od miesięcy wszystko o nich wiedzą, ale co z tego. Manchester jest kolejnym dowodem, że nie wystarczy wiedzieć, trzeba jeszcze umieć odebrać im piłkę. Pisano i mówiono, że Premiership wyrosła na potęgę, której nikt nie zagrozi, że Manchester jest faworytem, że drużyna Guardioli może być zbyt osłabiona kontuzjami i dyskwalifikacjami. A ona wyszła i zagrała tak, jakby to był zwyczajny wieczór w Primera Division.