Za bardzo nie wiadomo dlaczego kibice czekali na mecz Barcelony z Interem Mediolan, licząc na wielkie widowisko. Inter to drużyna XXI wieku, wielokulturowy tygiel, w który wrzuca się drogich piłkarzy potrafiących grać tam, gdzie dobrze płacą. Wielkiego meczu Interu w europejskich pucharach szukać w pamięci trzeba dość długo, mimo że od lat drużyna nie ma sobie równych we Włoszech.
Niby są dobrzy zawodnicy, niby jest kilka wielkich gwiazd, ale jak przychodzi czas, by pokazać swoją klasę – grają tak, jakby chcieli udowodnić, że nie chce im się umierać za Mediolan. Wczoraj w pierwszym składzie Interu nie było żadnego Włocha.
Na Camp Nou ciekawie miało być dlatego, że Barcelona podobno ma zadyszkę. Nagle, w najważniejszym być może momencie jesieni, dała się w lidze wyprzedzić Realowi Madryt, a kontuzjowanych i chorych było tylu, że w siłę swojej drużyny zwątpił nawet Josep Guardiola.
Największe gwiazdy – Leo Messi i Zlatan Ibrahimovic – usiadły na ławce rezerwowych i miały straszyć gości. Po pół godzinie mogli już założyć dresy, bo to, że będą musieli wejść na boisko, wydawało się wątpliwe. Barcelona prowadziła już 2:0 po golach Pique i Pedro. W pierwszym składzie wybiegło siedmiu wychowanków. Jeśli tak wygląda zadyszka Barcelony, jej kibice nie mają się o co martwić.
Guardiola mówił, że jego drużyna bez Messiego jest jak Chicago Bulls bez Michaela Jordana. Przy tak grającym Interze, którzy w pierwszej połowie niemal nie wychodził z własnej połowy, Jordan mógł odpoczywać. Prawdziwy mecz gwiazd czeka go dopiero w niedzielę, kiedy na Camp Nou przyjedzie Real Madryt. Samuela Eto’o, który zapowiadał triumfalny powrót do Barcelony, widać było tylko przy próbach wymuszenia fauli. Inter o awans będzie walczył w ostatnim meczu z Rubinem, Barcelona awansu nie jest jeszcze pewna, ale jest on już na wyciągnięcie ręki.