Polonia wciąż prowadzi w lidze z kompletem zwycięstw, choć w pierwszej połowie meczu z Zagłębiem grała źle: za wolno, czekając na błędy rywali.
Goście tym bardziej nie myśleli o zwycięstwie, bo z jednym i to słabym napastnikiem Dusanem Djokiciem to było niemal niemożliwe. Niemal, bo zawsze może się zdarzyć coś takiego, co zrobił Mateusz Bartczak. Kapitan Zagłębia, przed 10 laty mistrz z Polonią, stojąc około 40 metrów od bramki zobaczył, że Sebastian Przyrowski liczy źdźbła trawy przed polem bramkowym. Kopnął tak, że piłka przeleciała warszawskiemu bramkarzowi nad głową i wpadła do siatki. Polonia w pierwszej połowie nie zrobiła nic, poza sytuacją, w której Artur Sobiech z dziesięciu metrów trafił prosto w bramkarza. Za to w drugiej połowie pokazała prawdziwe oblicze: drużyny którą trudno złamać, bo gra konsekwentnie, ma piłkarzy nie tylko dobrych, ale też potrafiących ze sobą współpracować.
Wszedł Ebi Smolarek, a kiedy on ma piłkę, to nawet średnio wyrobiony kibic widzi, że jest to zawodnik z innej bajki (spotkanie oglądał Franciszek Smuda i dał do zrozumienia, że Ebi jest blisko powrotu do kadry). Lepiej wyszkolony, ustawiający się tak, żeby mieć przewagę w walce wręcz, mimo że nie jest ani przesadnie wysoki, ani potężny. Wyrównujący gol dla Polonii padł po rzucie wolnym za faul na Smolarku. Dośrodkowywał Adrian Mierzejewski, obrońcy piłkę wybili, ale dopadł jej Sobiech i strzelił pod poprzeczkę.
Polonia nadal grała dość wolno, ale widać było, że wie, co robi i za którymś razem atak przyniesie efekt. I znowu stało się to za sprawą Smolarka, który na lewym skrzydle ograł obrońcę, podał do stojącego w polu karnym Sobiecha, a ten od razu oddał mu piłkę. Ebi kopnął z 16 metrów w dolny róg. Polonia wygrała. Mimo dnia powszedniego na stadion przyszło ponad 4,5 tysiąca ludzi, wśród nich dwaj premierzy – Jan Krzysztof Bielecki i Józef Oleksy, Marek Jurek i jeszcze parę innych osób. Salon przenosi się z Łazienkowskiej na Konwiktorską?
Legia zagrała najlepszy mecz za Macieja Skorży, ale mimo to ze Śląskiem wygrać nie powinna. Trener, który latem zabrał się za budowę drużyny z nowych zawodników, sam ciągle ma wątpliwości, kto powinien grać. W piątek zamiast Bruno Mezengi w ataku biegał Takesure Chinyama. Na lewym skrzydle nie było Macieja Rybusa, w środku Alejandro Cabrala, a w obronie Srdy Kneżevicia. Skorża aż trzech z sześciu zawodników kupionych latem zdecydował się posadzić na ławce. Ci, na których postawił, przynajmniej walczyli, chociaż dużo większych umiejętności nie mają. Gra była ostra, ale fair. Zaskoczył Śląsk: oparty na zawodnikach, którym nie wyszło na Zachodzie – Sebastianie Mili, Przemysławie Kaźmierczaku, Radosławie Fojucie czy Łukaszu Madeju, wzmocniony rewelacyjnym Waldemarem Sobotą, kupionym z Kluczborka i dwukrotnym królem strzelców ligi boliwijskiej – Cristianem Diazem. W tym że Legia pierwszy raz w tym sezonie nie straciła gola największa zasługa wracającego do składu Dicksona Choto, ale też i szczęścia. Piłka po strzale Vuka Sotirovicia trafiła w poprzeczkę, kilka razy trema zjadła Sobotę, z pięciu metrów do bramki nie trafił Diaz.