Pół roku bez zwycięstwa, ledwie dwie bramki w ostatnich pięciu meczach – to musiało się tak skończyć. Polska spadła aż o dziesięć miejsc w porównaniu z poprzednim rankingiem. Jesteśmy teraz za m.in. Ugandą, daleko za Gabonem, Burkina Faso czy Litwą, która jeszcze nigdy nie grała w wielkim turnieju.
FIFA robi swoje zestawienie od 17 lat i dotychczas Polska tylko raz wypadła poza szóstą dziesiątkę. Na początku 1998 roku, po przegranych eliminacjach do mundialu, była 61. Ale obecny spadek jest bardziej spektakularny, bo jeszcze trzy lata temu polska kadra była na 16. miejscu, najwyższym, od kiedy prowadzony jest ranking.
Wtedy Polska była w europejskiej klasie średniej, dziś w UEFA jest między Finlandią a Albanią, a to na pewno nie koniec spadku. Słaba gra Polski jest jego główną przyczyną, ale niejedyną. Każdy z gospodarzy ostatnich wielkich turniejów podróżował przed finałami w dół rankingu.
Niemcy od jesieni 2004 przez niespełna dwa lata, do mundialu, spadli z 11. na 19. miejsce. Austria z miejsca, w którym Polska jest teraz, zanurkowała przed startem Euro 2008 na 105., a Szwajcaria z 14. na 44. Takie spadki są nieuchronne, bo po pierwsze: gospodarze dzięki temu, że nie grają w eliminacjach, mają większą swobodę eksperymentowania i zwykle częściej wtedy przegrywają. Po drugie: za mecze towarzyskie dostaje się znacznie mniej niż za eliminacyjne lub turniejowe. A od kiedy pięć lat temu FIFA skorygowała zasady tworzenia rankingu, spada się w nim o wiele gwałtowniej.
Dziś zalicza się do tego zestawienia wyniki z ostatnich czterech, a nie ośmiu lat, a towarzyskie zwycięstwa mają mniejsze znaczenie niż kiedyś. Bardzo liczy się natomiast, z kim się wygrywa. Dlatego gdy prezes PZPN Grzegorz Lato, komentując ranking, mówi w rozmowie z PAP: „Moglibyśmy grać z Andorą czy Luksemburgiem i odnosić łatwe zwycięstwa, ale nas interesują mocni rywale”, nie do końca ma rację. Wygrywanie z Andorą i Luksemburgiem niewiele w rankingu daje. Trzeba zdobywać punkty w meczach z potęgami.