Nikt już nie jest tak naiwny, by powiedzieć głośno o jakimś przełomie w Legii Warszawa, ale po dwóch tygodniach przerwy na mecze reprezentacji drużyna wreszcie nie przyniosła wstydu.
Pierwsze pół godziny, a zwłaszcza kwadrans od początku meczu do strzelenia gola, to był popis Legii. Popis umiejętności technicznych, szybkości, pomysłowości i odporności na presję. Drużyna z Warszawy mimo uszu puściła, że po raz pierwszy od dawna to rywale, którzy zresztą dopiero co wrócili do ekstraklasy, traktowani są jako faworyci. Widzew był wyżej w tabeli, bo miał więcej punktów, wygrał jednak tylko dwa mecze, czyli o jeden mniej niż Legia.
Wspomniany gol w 16. minucie padł po rzucie rożnym. Przez całe spotkanie doskonale wykonywał je Tomasz Kiełbowicz, ale w tym akurat przypadku Legia miała szczęście. Maciej Mielcarz interweniował tak dziwnie, że odbita piłka trafiła w udo Ivicy Vrdoljaka, a że ten akurat był rozpędzony, wpadł z nią do bramki.
Widzew nie wierzył w swoje szanse, przespał pierwszą połowę. Duet napastników Marcin Robak – Darvydas Sernas nie straszył i często pozwalał łapać się na spalonym, obrońcy nie radzili sobie z Manu, a Vrdoljak z Arielem Borysiukiem na środku boiska zbudowali tamę, przez którą fala Widzewa nie mogła się przebić.
Skorża ponownie prowadził drużynę przez telefon z trybun. Denerwował się, gdy z kontuzją uda musiał zejść z boiska Maciej Rybus, musiał zdenerwować się też, gdy Robert Małek po przerwie dopatrzył się faulu Michała Kucharczyka na Mielcarzu i nie uznał prawidłowo strzelonego gola – znowu zresztą po rzucie rożnym.