Kruche szczęście futbolu

Andres Iniesta wygrał dla Hiszpanii mundial w RPA, a wcześniej pokonał własne demony. Lepszej opowieści w tym roku w sporcie nie było. Puentą ma być Złota Piłka

Publikacja: 27.12.2010 01:00

Kruche szczęście futbolu

Foto: AFP

To opowieść o beksie, która podbiła świat. O poczciwcu, który został gwiazdą bez pomocy menedżerów, bez sztuczek doradców, bez narzeczonych z okładek. O piłkarzu, który nigdy się z nikim w szatni nie pokłócił i nie odzywa się niepytany, mimo że mówi mądrze. O chłopaku, który nagle stał się gwiazdą reklam, choć jest blady, mikry i łysieje. O synu robotnika budowlanego, który dom rodzinny opuścił jako dwunastolatek, ale rodzice zdążyli go nauczyć, że trzeba być miłym i grzecznym, nawet gdy się to nie opłaca. O przybyszu z Kastylii-La Manczy, z tej innej Hiszpanii: zacofanej, rolniczej, nudnej, wypalonej słońcem. Tej, o której sami Hiszpanie chętnie zapominają. Ale po jego golach krzyczą: „Viva Fuentealbilla!”, na cześć mieściny niedaleko Albacete z niespełna 2 tysiącami mieszkańców, gdzie największe atrakcje to ulica imienia Iniesty, kościółek odnowiony za jego pieniądze i bar jego dziadka.

Baru Lujan nie sposób przeoczyć. Przy wejściach wiszą duże tablice: jedna ze zdjęciem koszulki reprezentacji z numerem 6, druga ze strojem Barcelony nr 8. Po mistrzostwie świata dla Hiszpanii na balkonie pojawiła się wielka flaga z gratulacjami. Kiedyś za kontuarem tego baru stawał ojciec Andresa, po godzinach, bo samą pracą na rusztowaniach nie utrzymałby rodziny. Dziś miejscowi schodzą się tutaj, by oglądać mecze jego syna, a ściany są wyklejone gazetowymi wycinkami o chłopaku, któremu nieśmiałość mijała tylko wtedy, gdy miał piłkę przy nodze, który zawsze grał ze starszymi i któremu wszyscy matkowali. A był tak dobry, że Pep Guardiola, wręczając mu nagrodę w turnieju dla piętnastolatków, powiedział: – Jeszcze kiedyś będę płacił, żeby oglądać, jak grasz.

[srodtytul]Będziesz wieczny[/srodtytul]

Z La Manczy bliżej miał do Realu, ale to Barcelona zabrała go do siebie z dziecięcych drużyn Albacete, zanim skończył podstawówkę. W internacie szkółki La Masia przepłakał niejedną noc. Miał pokój z widokiem na mury Camp Nou, nad łóżkiem plakat Guardioli, ale na początku czuł się u siebie tylko w jadalni, bo tam był telefon, z którego można było zadzwonić do domu. Gdy rodzice przyjeżdżali w odwiedziny, prosił, by mu pozwolili spać z nimi w jednym łóżku. Gdy nie mogli przyjechać, w weekendy do kina zabierał go trener Llorenc Serra Ferrer. Gdy Ferrer pierwszy raz zaprosił go na trening z pierwszą drużyną, Iniesta nie potrafił znaleźć szatni i musiał go wziąć pod rękę Luis Enrique. A wprowadzając go, zapowiedział kolegom: – Niech się nikt nie waży małego tknąć albo skrytykować.

[wyimek]Na mundial jechał w nieznane, gdy wrócił, w ojczyźnie zaczęła się „fiesta Iniesta”. I trwa do dziś[/wyimek]

Teraz ten mały jest mistrzem świata, Europy, faworytem do zdobycia Złotej Piłki. Bohaterem niezwykłej podróży. Zaczynał 2010 rok jako człowiek rozbity, wątpiący w sens futbolu, a może i życia. Kończy go jako bohater finału mundialu, ulubieniec Hiszpanii i uśmiechnięty przyszły ojciec, który po golach łapie się za brzuch, biegnąc pod trybunę, na której siedzi narzeczona Anna. Ich córeczka ma się urodzić wiosną, Andres już nazywa ją swoją księżniczką.

Iniestomania rozlała się po Hiszpanii w 116. minucie finałowej dogrywki z Holandią. Piłka wpadła do siatki pod rękawicą Maartena Stekelenburga, strzelec obejrzał się na sędziego bocznego, by się upewnić, że nie było spalonego, i pobiegł do narożnika, a poeci zaczęli wyścigi: „Będziesz wieczny, Iniesta”, „Święta niech będzie matka, co cię na świat wydała”, „Nie jedną ulicę we Fuentealbilla, ale wszystkie trzeba nazwać twoim imieniem!” – krzyczeli komentatorzy i kibice. W Barcelonie jego wyznawcy już rok wcześniej rozwinęli na trybunach malowidło z Iniestą w płaszczu świętego Andrzeja i z prośbą: „Santo subito!”. Zrobili to, gdy Andres golem na Stamford Bridge w ostatniej minucie wepchnął Barcelonę do finału Ligi Mistrzów. Wcześniej, o czym już mało kto pamięta, jego bramki ratowały Hiszpanię w eliminacjach Euro 2008. W finałach ME też grał świetnie. Ale szaleństwo wybuchło dopiero po mundialu. Jesienią „fiesta de Iniesta” trwała na każdym stadionie, na którym grała jego drużyna.

[srodtytul]Przyjaciele z barykady[/srodtytul]

Gdy tydzień temu, podczas ostatniego w tym roku meczu w Barcelonie, spiker czytający składy doszedł do numeru 8, zrobiło się na chwilę cicho, a potem wszyscy kibice wstali z miejsc. Podobnie było kilka minut przed końcem, gdy Andres schodził z boiska. Znów wszyscy bili brawo, pokazywali transparenty: „Iniesta – zawsze z nami”, śpiewali na jego cześć. A potem wrócili do obrażania i wyśmiewania wszystkiego co związane z Barcą. Bo to nie działo się na Camp Nou, lecz na stadionie Espanyolu. Lokalnego rywala, który odnosi się do Barcelony z taką pogardą, na jaką nie pozwala już sobie nawet Real Madryt.

Espanyol nie wpuścił na derby żadnego kibica gości, piłkarzom Guardioli zgotował piekło gwizdów, wyzwisk, prowokacji. Ale Iniesta był nietykalny, nawet gdy gospodarze przegrywali już 1: 5 i emocje kipiały. Oklaskiwali go kibice, piłkarze, nawet prezes, który na co dzień mówi o wielkim rywalu, że prowadzi w Katalonii politykę apartheidu, wykluczając tych, co są za Espanyolem. Ale i prezesowi zaszkliły się oczy na wspomnienie koszulki, którą Iniesta założył pod strój Hiszpanii w finale i pokazał po golu. Z napisem „Dani Jarque, zawsze z nami” – na cześć zmarłego przyjaciela, ale też, dziś może to już powiedzieć z całą pewnością, na cześć życia.

[srodtytul]Atak serca[/srodtytul]

Byli z Danim przyjaciółmi z obu stron barykady. Prezesi ich klubów w ostatnich latach nie potrafili się zmusić nawet do zwyczajowej wspólnej kolacji przed derbami, a oni byli ponad to. Znali się od dawna ze zgrupowań reprezentacji juniorów, mieszkali niedaleko siebie. Rozmawiali o życiu przy soku pomarańczowym, bo jedyne nałogi Iniesty to Twitter i Facebook. Wymieniali się koszulkami po każdych derbach, Andres zebrał ich więcej niż 20.

Dani był do niego podobny: też raczej nieśmiały, zamknięty w sobie, z bardzo skromnej rodziny. Starszy o rok, nie tak zdolny, ale w końcu został kapitanem Espanyolu, klubu, w którym spędził całe piłkarskie życie. Opaskę dostał miesiąc przed śmiercią. Zmarł 8 sierpnia 2009 roku podczas zgrupowania koło Florencji. Na atak serca. Stracił przytomność, gdy był sam w pokoju i rozmawiał przez telefon z żoną. Spodziewali się dziecka.

Depresja to w futbolu temat tabu. Barcelona bardzo nie chciała, by tak ten problem nazywać. Andres, opisując najtrudniejsze miesiące poprzedniego sezonu, też to słowo omija. Mówi w wywiadach o „sprawach prywatnych, które utrudniały życie”, i że był w złym stanie psychicznym. Nazywa sezon 2009/2010 najgorszym w karierze. Strzelił w nim dla Barcelony tylko jedną bramkę, a leczył cztery kontuzje. Dwie z nich bardzo długo. Gdy wybiegał na boisko, nie był sobą. Kilka miesięcy wcześniej wygrał wyścig z czasem i zagrał w finale Ligi Mistrzów. Teraz brakowało mu motywacji do walki. Nie był przekonany, czy jest sens się starać. Nie potrafił zrozumieć, co się stało. Nagle znika z twojego życia przyjaciel: zdrowy, młody, uśmiechnięty. Właśnie wtedy, gdy ci się wydawało, że jesteś szczęściarzem, bo zostałeś mistrzem Europy, zdobywasz z klubem jedno trofeum za drugim, nazywają cię kamieniem filozoficznym Barcelony, Nuriejewem futbolu.

Rozmawiał o tym z Guardiolą, z kolegami, ale wspomnienia ciągle wracały. Na mundial jechał w nieznane, ale przynajmniej już z nowym nastawieniem. Udało się go przekonać, żeby nadal grał pięknie w piłkę nie mimo śmierci Daniego, ale dla Daniego. Nie zdążył się wyleczyć na pierwsze spotkanie Hiszpanii, ale z sześciu następnych aż w trzech wybierano go na piłkarza meczu. Miał asysty, strzelił dwa gole, choć zdobywa je rzadko jak na tak odważnie grającego pomocnika.

Powtórkę bramki z finału ma w komputerze i oglądał ją już setki razy: jak przyjmuje piłkę podaną przez Cesca Fabregasa, ona lekko odskakuje, a potem, według jego słów, „pojawia się Newton”. – Wiedziałem, że obrońcy jej nie sięgną, bramkarz też nie. Musiała tylko spaść, na to czekałem. Jabłkiem była piłka, a czołem Newtona moja stopa – wspomina.

[srodtytul]Wszystko dla Barcelony[/srodtytul]

Koszulkę z dedykacją dla Jarque oddał do klubowego muzeum Espanyolu. Wyszedł z załamania mocniejszy, w tym sezonie gra chyba najlepiej w karierze. Z nieoficjalnych informacji wynika, że to on 10 stycznia w Zurychu odbierze Złotą Piłkę, nagrodę pierwszy raz wręczaną wspólnie przez FIFA i „France Football”. Znalazł się w finale z Xavim i Leo Messim, kolegami z Barcelony. Wcześniej tylko wielkiemu Milanowi z przełomu lat 80. i 90. udało się zająć w wyborach piłkarza roku całe podium.

Każdy z tych trzech jest wielki. Xavi grał dobrze cały rok, Messi bił rekordy strzelanych goli. Ale nikt lepiej od Iniesty nie nadaje się na symbol Barcelony i Hiszpanii: drużyn, które wzruszają, w których każdy musi być jednocześnie artystą i robotnikiem, gdzie jest tylu geniuszy, ale żaden nie odważy się powiedzieć tego o sobie głośno. I jeśli po roku pełnym korupcyjnych brudów w FIFA i innych skandali rzeczywiście on wejdzie na scenę, by odebrać nagrodę, wielu zapewne pomyśli to samo: że to bardziej Złota Piłka potrzebowała jego niż on jej.

[ramka][srodtytul]Andres Iniesta Lujan[/srodtytul]

Urodzony 11 maja 1984 r. we Fuentealbilla. Ofensywny pomocnik, skrzydłowy. Trenował dwa lata w Albacete, zanim w 1996 r. Barcelona zaprosiła go do swojej akademii. Ćwiczył z pierwszą drużyną już jako szesnastolatek, a zadebiutował w oficjalnym meczu u trenera Louisa van Gaala jesienią 2002 r.Zdobył z Barceloną cztery mistrzostwa Hiszpanii, w latach 2006 i 2009 r. wygrał z nią Ligę Mistrzów, z klubowych mistrzostw świata 2009 r. wyeliminowała go kontuzja. W reprezentacji zadebiutował w maju 2006 r., pojechał z nią na mundial do Niemiec, ale kluczowym piłkarzem był dopiero od eliminacji Euro 2008 i w turnieju w Austrii i Szwajcarii, w którym Hiszpania zdobyła pierwszy od 44 lat tytuł. Strzelił jedynego gola w finale mundialu w RPA, dając Hiszpanom pierwsze mistrzostwo świata.[/ramka]

To opowieść o beksie, która podbiła świat. O poczciwcu, który został gwiazdą bez pomocy menedżerów, bez sztuczek doradców, bez narzeczonych z okładek. O piłkarzu, który nigdy się z nikim w szatni nie pokłócił i nie odzywa się niepytany, mimo że mówi mądrze. O chłopaku, który nagle stał się gwiazdą reklam, choć jest blady, mikry i łysieje. O synu robotnika budowlanego, który dom rodzinny opuścił jako dwunastolatek, ale rodzice zdążyli go nauczyć, że trzeba być miłym i grzecznym, nawet gdy się to nie opłaca. O przybyszu z Kastylii-La Manczy, z tej innej Hiszpanii: zacofanej, rolniczej, nudnej, wypalonej słońcem. Tej, o której sami Hiszpanie chętnie zapominają. Ale po jego golach krzyczą: „Viva Fuentealbilla!”, na cześć mieściny niedaleko Albacete z niespełna 2 tysiącami mieszkańców, gdzie największe atrakcje to ulica imienia Iniesty, kościółek odnowiony za jego pieniądze i bar jego dziadka.

Pozostało 91% artykułu
Piłka nożna
Zwycięstwo Legii z polityką w tle
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Piłka nożna
Dynamo Mińsk – ulubiony klub Aleksandra Łukaszenki
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Robert Lewandowski już tylko krok od historii, Barcelona bawiła się w Belgradzie
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Viktor Gyokeres przedstawił się Europie
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Robert Lewandowski puka do elitarnego klubu
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni