To opowieść o beksie, która podbiła świat. O poczciwcu, który został gwiazdą bez pomocy menedżerów, bez sztuczek doradców, bez narzeczonych z okładek. O piłkarzu, który nigdy się z nikim w szatni nie pokłócił i nie odzywa się niepytany, mimo że mówi mądrze. O chłopaku, który nagle stał się gwiazdą reklam, choć jest blady, mikry i łysieje. O synu robotnika budowlanego, który dom rodzinny opuścił jako dwunastolatek, ale rodzice zdążyli go nauczyć, że trzeba być miłym i grzecznym, nawet gdy się to nie opłaca. O przybyszu z Kastylii-La Manczy, z tej innej Hiszpanii: zacofanej, rolniczej, nudnej, wypalonej słońcem. Tej, o której sami Hiszpanie chętnie zapominają. Ale po jego golach krzyczą: „Viva Fuentealbilla!”, na cześć mieściny niedaleko Albacete z niespełna 2 tysiącami mieszkańców, gdzie największe atrakcje to ulica imienia Iniesty, kościółek odnowiony za jego pieniądze i bar jego dziadka.
Baru Lujan nie sposób przeoczyć. Przy wejściach wiszą duże tablice: jedna ze zdjęciem koszulki reprezentacji z numerem 6, druga ze strojem Barcelony nr 8. Po mistrzostwie świata dla Hiszpanii na balkonie pojawiła się wielka flaga z gratulacjami. Kiedyś za kontuarem tego baru stawał ojciec Andresa, po godzinach, bo samą pracą na rusztowaniach nie utrzymałby rodziny. Dziś miejscowi schodzą się tutaj, by oglądać mecze jego syna, a ściany są wyklejone gazetowymi wycinkami o chłopaku, któremu nieśmiałość mijała tylko wtedy, gdy miał piłkę przy nodze, który zawsze grał ze starszymi i któremu wszyscy matkowali. A był tak dobry, że Pep Guardiola, wręczając mu nagrodę w turnieju dla piętnastolatków, powiedział: – Jeszcze kiedyś będę płacił, żeby oglądać, jak grasz.
[srodtytul]Będziesz wieczny[/srodtytul]
Z La Manczy bliżej miał do Realu, ale to Barcelona zabrała go do siebie z dziecięcych drużyn Albacete, zanim skończył podstawówkę. W internacie szkółki La Masia przepłakał niejedną noc. Miał pokój z widokiem na mury Camp Nou, nad łóżkiem plakat Guardioli, ale na początku czuł się u siebie tylko w jadalni, bo tam był telefon, z którego można było zadzwonić do domu. Gdy rodzice przyjeżdżali w odwiedziny, prosił, by mu pozwolili spać z nimi w jednym łóżku. Gdy nie mogli przyjechać, w weekendy do kina zabierał go trener Llorenc Serra Ferrer. Gdy Ferrer pierwszy raz zaprosił go na trening z pierwszą drużyną, Iniesta nie potrafił znaleźć szatni i musiał go wziąć pod rękę Luis Enrique. A wprowadzając go, zapowiedział kolegom: – Niech się nikt nie waży małego tknąć albo skrytykować.
[wyimek]Na mundial jechał w nieznane, gdy wrócił, w ojczyźnie zaczęła się „fiesta Iniesta”. I trwa do dziś[/wyimek]