Piłkarze Barcelony otworzyli drzwi i zobaczyli Arsene’a Wengera, który trzymał lustro. Przez pierwsze pięć minut meczu patrzyli na rywali z niedowierzaniem, jak zazwyczaj na nich patrzą kolejni rozkładani na łopatki przeciwnicy. Arsenal wymieniał błyskawiczne podania, zmieniał strony i przenosił ciężar gry, przyspieszał i zwalniał, kiedy trzeba. Gdyby obie jedenastki utrzymały to tempo, w 30. minucie byłoby po zawodach, bo nikt nie miałby już siły biegać.
To było starcie dwóch drużyn wagi ciężkiej, chociaż akurat w składzie z zawodnikami kategorii piórkowej. Barcelona stawiana jako wzór nowoczesnego futbolu z Pepem Guardiolą na ławce, który wygrał ostatnio wszystko, kontra Arsenal, gdzie Wenger z uporem osła stawia na młodzież i od 2004 roku nie potrafi nawet zdobyć mistrzostwa Anglii. Jego drużyna z Barcelony nic nie kopiuje, trener wyznaje tylko tę samą religię i w środku pola ma dyrygenta z katalońskim DNA – Cesca Fabregasa.
Barcelona nie rozgrywała słabego meczu. Wydawało się, że Iniesta, Xavi i Leo Messi dość szybko zrozumieli, że rywale chcą wygrać, używając ich własnej broni. Przez cały mecz goście wymienili niemal 700 podań, gospodarze nie doszli do 300. Barcelona przeważała w posiadaniu piłki tak bardzo, że w drugiej połowie publiczność na Emirates zaczęła gwizdać, gdy przez ponad dwie minuty piłkarze Wengera tylko patrzyli na podających sobie rywali.
Przegrywali wtedy 0:1, bo w pierwszej połowie Messi podał do Davida Villi, a ten był szybszy od błyskawicznie reagującego Wojciecha Szczęsnego i posłał mu piłkę między nogami.
Na boisku nie było ludzi przypadkowych i 21-letni Szczęsny też do nich nie należał. Skorzystał z kontuzji Łukasza Fabiańskiego, na początku roku wsiadł do pociągu z napisem „wielka kariera” i raczej z niego nie wysiądzie. Koledzy mówią, że wygląda jakby w Premiership grał od lat, Hiszpanie piszą o nim – „Szczeny (poprawnie się jeszcze nauczą), el nuevo Schmeichel)”.