Widać ich było i słychać w centrum miasta. Jeszcze o tej porze nawoływali się jedynie, odpowiadali na hasło: kto dziś wygra? – Polska! Agresji nie było, choć z topornym wdziękiem zaczepiali litewskie dziewczyny. Tyle że większość miała w rękach piwo, niektórzy na głównym deptaku Kowna – alei Laisves – bez żenady pili z gwinta wódkę. Część przyjechała do miasta już pijana. Stawali się głośniejsi, ordynarniejsi, coraz bardziej agresywni. Oddawali mocz gdzie popadnie, nawet na mur świątyni.
Nie mieli przeciwników, bo litewscy kibice nie zamierzali stawać w szranki. Zaczęli więc bić się między sobą. Pod stadionem grupa około dwudziestu kibiców Jagiellonii zidentyfikowała kibica Cracovii. Najpierw go skatowali, a potem rozebrali do spodni. Ponieważ takich bójek było więcej, do akcji wkroczyła policja. Wtedy był już wspólny wróg, można się było zjednoczyć, bo przecież: „zawsze i wszędzie policja je... na będzie", co słychać było już godzinę przed meczem, a i potem wielokrotnie.
Za bramką stanął kordon policjantów w maskach przeciwgazowych. Kiedy z trybuny poleciały w ich kierunku kawałki betonu, użyli gumowych kul i gazu łzawiącego. Bitwa zaczęła się na dobre. W tym samym czasie, z tyłu trybuny grupa kibiców zdemolowała stoisko z napojami dla nich przeznaczone. Porwali brezentowy namiot, rozkradli wszystko, co było na półkach. Spędziłem na tej trybunie ostatnie pół godziny meczu. Szedłem pod prąd, przepuszczany przez policjantów z psami. Chronili grupę młodych stewardess w pomarańczowych kamizelkach. Miały pomagać naszym kibicom, więc pytam, dlaczego wracają: – Kazano nam odejść, bo mogłybyśmy zostać ranne. Tam Polacy nie patrzą, w kogo rzucają kamieniami – mówią.
Od bramy stadionu, zablokowanej przez służby specjalne z plastikowymi tarczami, do trybuny, na odcinku około 60 metrów, szedłem po jednym wielkim śmietnisku i już rozumiałem stewardessy. Były tam tysiące kawałków betonu, którymi kibice atakowali policjantów, pięć przewróconych toalet Toi-Toi, resztki po rozgrabionym kiosku, którymi nie da się dorzucić do policjantów – ciasteczka w foliowych torebkach, mieszadełka do herbaty, paczki serwetek.
Wchodzę na trybunę, gdzie jeden z wielu pijanych zapiewajłów apeluje do sąsiadów: „Po co śmy tu, k... przyjechali! Jechać z nimi. Jazda z k...wami, Polacy jazda z k...wami!". A zaraz potem „Jeszcze Polska nie zginęła". Są z całego kraju. Większość zachowuje się normalnie. Jest sporo dziewczyn. Nie wszyscy są pijani. Może nawet większość nie jest. Ale hasło rzucone w tłumie ma szczególną nośność. Wielu wychodzi wcześniej, mecz ich nie interesuje. Pytam uzbrojonych policjantów o rozmiary strat.