Manchester z upadków wstaje lewą nogą. Jego lewą nogą: Ryana Giggsa, jedynego, który zdobył z United Puchar Europy w 1999, 2008 i wciąż gra. Paul Scholes już siedzi na ławce, a Giggs ciągle jest niezbędny.
Nie ma siły biegać tyle co kiedyś, częściej widać go w środku boiska niż z lewej strony, ale reszta pozostała bez zmian: przyspieszenie, ścięgna z gumy, aksamitna technika. To Iniesta Manchesteru: blady, cichy, ale niepokorny, w tym sensie, że nigdy nie przyjmie do wiadomości, że coś jest niewykonalne.
I nikomu nie pożałuje dobrego podania. Takiego jak to do Wayne'a Rooneya, które rozstrzygnęło pierwszy mecz z Chelsea. Wczoraj przy golu na 1:0 jednym ruchem zostawił pilnującego go rywala, potem ni to podał, ni strzelił: nawet gdyby Javier Hernandez nie przystawił nogi, piłka pewnie by wpadła do bramki.
Druga asysta była jeszcze ważniejsza, bo wszystko działo się tuż po wyrównującym golu Didiera Drogby dla Chelsea w 77. minucie. Giggs dostał piłkę przed polem karnym, poczekał aż Park Ji Sung ruszy w idealnym momencie, podał, a Koreańczyk rozstrzygnął mecz, w którym Chelsea niewiele Manchesterowi ustępowała, tak jak w pierwszym spotkaniu. Po prostu nie miała Giggsa, kogoś kto by odczarował niemoc.
Chelsea, która na początku sezonu strzelała rywalom po kilka goli, teraz pod polem karnym przeciwnika tonie w chaosie. Szarże jej się udają, współpraca nie. Może dlatego Fernando Torres ciągle czeka na bramkę, a Didier Drogba je strzela, choć miał być już za stary na drużynę z tak wielkimi ambicjami. Ale on zawsze się przepchnie albo strzeli z daleka, a Torres musi liczyć na wsparcie. Nie dostał go na Old Trafford, zszedł w przerwie, zastąpił go Drogba i potrafił strzelić gola, nawet gdy grała w osłabieniu po drugiej żółtej kartce dla Ramiresa. Przyjął piłkę w biegu na klatkę piersiową, obrócił się, strzelił obok Edwina van der Sara, piłkarzom United zaczęło się robić gorąco.